Czuł, jak na podłogę wycieka z niego krew. Wiedział, że umiera, w końcu widział to już tyle razy. Ten pierwszy chłopiec przed laty, którego zwiotczałe ciało osunęło się na ziemię. A potem te wszystkie młode kobiety. Patrzył podekscytowany, jak krew z ich żył wysącza się do wanny aż do ostatniej kropli. Wtedy stawały się tylko szmacianymi lalkami, a on nagle przestawał się czuć silny i wszechmocny. Czuł się jak przerośnięte dziecko, które bawi się za dużymi zabawkami. Oczywiście do czasu, aż nie porwał następnej. I jeszcze następnej.
Teraz dziewczyna trzymała pistolet. Domyślił się tego, bo policjanci do niej krzyczeli, a stara kobieta mówiła chłopakowi, żeby uciekał. Ona jest niebezpieczna. Zawsze to wiedział. Dlatego jakoś nigdy nie mógł się zdobyć na to, żeby ją zabić. Nie chciał tracić tego dreszczyku emocji, ilekroć udawało mu się ją sobie podporządkować.
Może i ona do niego strzeli. Na pewno by chciała.
Pomyślał o dziecku. Czyje ono jest, jego? Aarona? Jakiegoś innego mężczyzny? I w tych ostatnich sekundach, które mu zostały, poczuł, że się cieszy, iż umiera. Nie zdąży nawet zobaczyć tego dziecka. Nie zdąży mu zniszczyć życia.
Nagle z głębi kuchni dobiegł trzask rozbijanej szyby. Kątem oka zobaczył, że dziewczyna błyskawicznie się odwraca, gotowa odeprzeć nowy atak. Jakaś postać przemknęła w powietrzu, złapała ją za kolana i powaliła na ziemię.
Chwilę później z podłogi podniósł się detektyw w koszuli poplamionej krwią. W ręku trzymał colta.
– Bracie… – wyszeptał mężczyzna.
Sal wreszcie spojrzał mu w oczy.
Kimberly nie mogła wejść przez okno, więc musiała poczekać, aż Mac odsunie szafę i otworzy tylne drzwi. Przebiegła za dom, widząc tylko snop światła latarki w kuchni, ale usłyszała tyle, że już wiedziała, co się dzieje. Celowała kamieniem w Ginny, modląc się w duchu, by to odwróciło jej uwagę, a Sal i Mac zdążyli przejąć kontrolę.
Teraz, gdy Mac zapalił górne światło, dostrzegła staruszkę, która siedziała przygarbiona na krześle i dyszała z bólu. Obok niej klęczał chłopiec z kamienną twarzą. Ginny Jones leżała na podłodze dwa metry dalej, skuta kajdankami.
Sal zaś pochylał się nad ciałem mężczyzny spoczywającym w kałuży krwi.
– Vincent… – mamrotał. – Vinny.
Dotykał jego twarzy z taką czułością, że aż serce się krajało.
– Wybacz mi, proszę, wybacz mi… – szeptał.
– Widziałem cię… wtedy. Chciałem zobaczyć się… z mamą. Wrócić do… domu. Widziałem cię…
– Cichutko, nic nie mów.
– Dobry… syn. W mundurze… Nie to, co ja. Niegrzeczny chłopiec… ukarany. Miałeś rację.
– Ciii…
– Nie jestem taki jak ty. Boli… Nie mam już siły. Jestem strasznie zmęczony.
– Już dobrze, Vinny. Jestem przy tobie.
– Azalia… Musisz znaleźć krzew azalii.
– Dobrze, nie martw się. Wszystko będzie dobrze.
– Chciałbym – wydyszał mężczyzna. – Chciałbym.
I umarł. Sal tulił ciało brata w ramionach i płakał.
EPILOG
Aż osiem dni zajęło zwiezienie wszystkich ciał z Blood Mountain. Każde z osobna zostało delikatnie opuszczone na czyste prześcieradło, zapakowane w worek i przetransportowane na dół na odpowiednio przerobionych noszach. Potem zajęła się nimi specjalnie przybyła grupa antropologów sądowych, która w miejskiej kostnicy zorganizowała prowizoryczne laboratorium, gdzie mogła się pozachwycać świetnym stanem zmumifikowanych szczątków. Kompletnych ciał znaleziono niewiele po tak długim okresie ekspozycji na powietrzu. Cała ta sprawa będzie na pewno stanowiła niezłe źródło materiału szkoleniowego.
Rodziny zaginionych kobiet poinformowano o procedurze składania próbek DNA. Stworzono bazę danych i rozpoczęto badania. Na wyniki kazano czekać sześć do dziewięciu miesięcy.
Ginny też złożyła próbkę, twierdząc, że chce zidentyfikować szczątki matki. Kimberly wątpiła w jej intencje. Czy ona ją w ogóle obchodziła? Śmierć matki przecież wcale jej nie powstrzymała od zawarcia chorego sojuszu z jeszcze bardziej chorym człowiekiem.
Prokurator stanowy oskarżył Jones o sześciokrotną pomoc w zabójstwie. Utrzymywał, że celowo wystawiała na śmierć koleżanki po fachu, a także współpracowała przy uprowadzeniu siedmioletniego Joshuy Ferrisa, znanego także pod imieniem Scott.
Ginny próbowała grać kartą ofiary. Dinchara ją uprowadził, a potem brutalnie gwałcił i torturował. W pewnym momencie musiała mu pomagać, bo to był jedyny sposób, żeby ocalić życie. Wystarczy przecież posłuchać kaset, tych godzin nagrań dokumentujących wszystko co zrobił, między innymi z jej matką.
Co ciekawe, jedynym nagraniem, które się zachowało, było to zrobione przez Kimberly, kiedy Aaron pierwszy raz do niej zadzwonił. Wszystkie inne rzekomo spłonęły w pożarze domu. Na szczęście pozostały ciała, te skurczone, zmumifikowane postacie, które lepiej niż słowa potrafią opowiedzieć o tym, do czego jest zdolny jeden człowiek.
Sal wziął urlop. Kimberly dwa razy do niego dzwoniła, ale nie odbierał. Słyszała, że podobno spędza teraz dużo czasu z matką. Oburzenie społeczne wywołane tą sprawą było tak wielkie (zwłaszcza odkąd gazety na pierwszych stronach zaczęły epatować coraz to nowymi, drastycznymi szczegółami), że musieli wyjechać i zaszyli się w jakimś ustronnym miejscu.
Krążyły pogłoski, że Sal złożył wniosek o zbadanie DNA dziecka Ginny. Jeżeli się okaże, że ojcem był Dinchara, razem z matką chcą się wystarać o prawo do wyłącznej opieki nad nim.
Kimberly się zastanawiała, czy im to wystarczy, czy też do końca życia nie będą spać po nocach, nasłuchując, czy na końcu korytarza nie dzieje się coś strasznego.
Życie toczyło się dalej. Harold wyzdrowiał i w glorii i chwale powrócił do pracy. Został nawet odznaczony przez samego gubernatora. Kiedy ekipa Kimberly sprezentowała mu parę nowiutkich, szytych na miarę butów firmy Limmer, wzruszył się jak dziecko. A Rachel uściskała go tak mocno, że zaczęto robić zakłady, kiedy ślub.
Kimberly tymczasem przybierała na wadze. I to bardzo. Stało się tak, jak przewidywała: Mac musiał jej wiązać buty, co nie zdarzało się tak znów często, ponieważ formalnie była wreszcie na urlopie. Na dwa tygodnie przed datą porodu wzięła się za urządzanie pokoiku dla dziecka w ich nowym domu w Savannah. Mac w tym czasie pracował po nocach na świeżo objętym stanowisku, żeby zdążyć się wdrożyć, zanim maleństwo się urodzi.
Godzinami więc wybierała różowe wstążeczki, falbanki i szablony w misie. Robiła to wszystko, co kiedyś wydawało jej się śmieszne, wręcz idiotyczne, a teraz stało się sprawą kluczową. Prasowała zasłony, odkurzała wentylatory pod sufitem i wycierała lodówkę na górze. Potem kupiła dużą apteczkę i kazała Macowi ją zamontować jeszcze tego samego wieczoru, bo nie ma mowy, żeby urodziła dziecko, mając świadomość, że wszystkie leki wciąż leżą w łatwo dostępnej szufladzie w łazience.
W chwilach, kiedy nie zachowywała się irracjonalnie, jak na kobietę w dziewiątym miesiącu ciąży przystało, nawiedzały jej głowę różne przypadkowe myśli. Zobaczywszy na przykład pająka w ogrodzie, przez następną godzinę rozmyślała o Dincharze, jakim był dzieckiem i co z niego wyrosło. Potem przypominał jej się Aaron i jego twarz tuż przed śmiercią.
Jak się okazało, naprawdę nazywał się Randy Cooper. Został uprowadzony dziesięć lat wcześniej, kiedy wracał ze szkoły w Decatur. Rodzina zidentyfikowała ciało, a na pogrzeb przyjechała jego dwudziestodwuletnia siostra Sarah studiująca obecnie na Harvardzie. W imieniu rodziny podziękowała nielicznie zgromadzonej grupie sąsiadów i policjantów, podkreślając, jak ważne jest to, że mogą wreszcie zamknąć ten bolesny etap w ich życiu. Zdają sobie sprawę, że mają wyjątkowe szczęście, ponieważ wiele rodzin takiej szansy nigdy nie dostanie. Dodała, że wolą, aby Randy na zawsze pozostał w ich pamięci wesołym, roześmianym chłopcem, jakiego znali, a nie ofiarą, którą się stał.