Kimberly się zastanawiała, czy Sal też każdego dnia musi dokonywać takiego wyboru: jak najlepiej zapamiętać swego brata.
W każdym oknie w domu zamontowała dodatkowe blokady. Zamówiła system alarmowy z przyciskiem do natychmiastowego uruchamiania w razie zagrożenia. Kupiła wideo nianię, żeby móc obserwować, co się dzieje u dziecka w pokoju.
Może i zachowywała się neurotycznie, ale może tak właśnie powinna się zachowywać kobieta, która na co dzień w pracy ma do czynienia z brutalnymi przestępstwami i zdążyła pochować dwie najbliższe osoby z rodziny. Mac niczego nie kwestionował. Pozwolił jej robić, co uważała za słuszne, a kiedy już była gotowa porozmawiać zarówno o dręczących ją lękach, jak i niepewnych nadziejach, cierpliwie jej wysłuchał.
Tydzień przed terminem zaczęły się bóle. Z Makiem u boku urodziła śliczną dziewczynkę, Elizabeth Amandę McCormack. Rainie i Quincy, jak tylko się dowiedzieli, wsiedli w najbliższy samolot i przylecieli.
Po trzech dniach świeżo upieczeni rodzice zabrali córeczkę do domu. Mac wziął kilka tygodni wolnego i spędzili ten czas razem, zmieniając niewiarygodnie małe pieluchy i nie mogąc wyjść z podziwu nad doskonałością formy maleńkich paluszków i stópek. Po licznych debatach doszli do wniosku, że mała ma ciemne włosy Maca, ale pociągłą twarz Kimberly. Rzecz jasna odziedziczyła inteligencję po matce oraz siłę po ojcu. Co do napadów złości, obwiniali się nawzajem za tę porcję genów.
Mac wrócił do pracy. Kimberly została w domu i odkryła, że… da się to przeżyć. Karmienie, przewijanie, usypianie nie okazało się wcale wyrokiem śmierci, którego tak się obawiała, a raczej serią nowych wyzwań, którym trzeba sprostać. Stwierdziła, że da sobie trochę czasu, na przykład pół roku. Może rok. To będzie w sam raz.
Starała się go wykorzystać jak najlepiej. Godzinami tuliła córkę, zabierała ją na spacery. Wstawała co trzy godziny, żeby ją pokołysać w środku nocy.
W ciągu tych miesięcy, ilekroć siedziała z dzieckiem przytulonym do piersi, myślała sobie, że choć życie nie jest idealne, to przynajmniej oferuje chwile, które są bliskie ideału.
– Kocham cię, Elizo – szeptała z uśmiechem, wsłuchując się w jej cichutkie pochrapywanie.
Mój ulubiony smak lodów to truskawkowy. Mama mi to powiedziała, podając mi je tego dnia, kiedy wróciłem do domu. Kiwnąłem głową, jakbym pamiętał, a potem zjadłem całą miseczkę, żałując, że nie są czekoladowe.
Wszystko będzie jak dawniej. Tak mi powtarzają naokoło. Mam szczęście, bo przeżyłem. Zdarzyło się coś złego, ale teraz „wszystko będzie jak dawniej”.
Jestem jak Pinokio, który czeka, aż obudzi się pewnego dnia i odkryje, że jest prawdziwym chłopcem.
Tymczasem udaję, że śpię na łóżku, a nie pod nim, skąd mogę po kryjomu obserwować, kto wchodzi do mojego pokoju. Udaję, że nie zauważam, że rodzice nigdy nie zostawiają mnie samego z młodszą siostrzyczką. Udaję, że nie słyszę, jak mama co wieczór płacze w sypialni.
Wszystko będzie jak dawniej.
Nie wiem tylko, czy ja też.
Czasami, kiedy jest mi naprawdę źle, tata wiezie mnie dwie godziny do domu cioci Rity. Tam rąbię drewno, wyrywam chwasty, koszę trawnik. Ona nie może się za dużo ruszać, bo ma chore biodro, więc pomoc zawsze się przyda. A najlepsze jest to, że o nic mnie nie pyta. Wyznacza mi obowiązki, czasem pokrzyczy, popędzi. Jest sobą, może też nie całkiem normalną, ale to mi się właśnie podoba.
Czasami, kiedy grzmocę motyką po mleczach, łapię się na tym, że zaczynam mówić. Samo ze mnie wychodzi. Pracuję więc jeszcze ciężej i jeszcze szybciej mówię, a ciocia donosi mi lemoniadę. Lubię, kiedy jest obok. Wtedy aż tak się nie boję.
Czasami tata przyjeżdża i zastaje mnie w tym stanie. Wtedy bierze siekierę i razem ze mną rąbie drewno, wyrywa chwasty i maluje poręcze. Ciocia Rita ma teraz chyba najbardziej wypieszczoną posesję w okolicy. I dobrze, przynajmniej tyle jej się należy. Szkoda, że nie mogę u niej zostać na zawsze.
Prędzej czy później będę musiał wrócić do domu. Wszystko będzie jak dawniej.
Nie mogę spać w nocy. Kiedy zamknę oczy, widzę rzeczy, których inni chłopcy raczej nie widują. Wiem o rzeczach, o których oni raczej nie wiedzą. Nie wyobrażam sobie powrotu do szkoły. Nie wyobrażam sobie, że znów będę się spotykał z dawnymi kolegami.
Bawię się lalkami z młodszą siostrą. Robię wszystko, co mi każe. Traktuję to jak trening. Prędzej czy później nauczę się być sześcioletnią dziewczyną. To o wiele lepsze niż bycie mną.
Mama chodzi ze mną do terapeuty. Rysuję tęcze i kwiatki, a on gapi się na mnie strasznie rozczarowany. No więc zaczynam rysować ptaszki i kotki. Złote rybki i jednorożce. Później opowiadam o tym cioci Ricie, a ona się śmieje, choć ja widzę, że w środku się martwi.
Czasami, w te najgorsze dni, siadamy sobie na ganku i huśtamy się w fotelach, a ona trzyma mnie za rękę.
– Jesteś twardy, synu – mówi. – Silny, mądry i zdolny. Nie pozwól, żeby on ci to odebrał. Nie oddawaj mu tego.
Obiecuję, że nie oddam i oboje wybaczamy sobie kłamstwo.
Ciocia Rita dożyła dziewięćdziesięciu pięciu lat. Umarła w styczniu. W tamtą sobotę pojechałem do niej i znalazłem ją na sofie w salonie z jedną ręką wsuniętą w rękaw starego płaszcza po matce. Obok siedział Joseph. Wtedy pierwszy raz go zobaczyłem. Jak tylko otworzyłem drzwi, spojrzał na mnie, uśmiechnął się i znikł.
Nie płakałem na pogrzebie. Rita miała dobrą śmierć. Spokojną. To mi dało pierwszą iskierkę nadziei. Kiedyś sam chciałbym tak umrzeć, siedząc na sofie jakbym czekał, żeby wyjść z domu.
Lubię sobie wyobrażać, że ciocia biega teraz po podwórku z Josephem i huśta się na starej jabłonce. Mam nadzieję, że patrzy na mnie z góry.
Nie zdołałem wytrzymać w publicznej szkole. Próbowałem być normalnym chłopakiem, ale… cóż, nie jestem. Jeden kolega zaczął się mnie czepiać. Nazwał mnie „pedałem” i powiedział wszystkim, że lubię ssać fiuty. Potem za każdym razem gdy przechodziłem korytarzem, słyszałem za sobą wulgarne odgłosy.
Był duży i silny, nigdy nie dałbym mu rady i on dobrze o tym wiedział.
Powiedziałem o wszystkim ojcu. Zrobił straszną awanturę. Chłopaka zawiesili. Zyskałem przez to pięć dni spokoju od niego i mnóstwo nowych kłopotów od innych dzieciaków. Wkrótce cała szkoła cmokała i mlaskała, ilekroć się pojawiałem na stołówce.
Rówieśnicy mnie nie lubią. Patrzą na mnie, zastanawiają się, co się wydarzyło i czy im nic nie zagraża.
Boją się mnie i żaden dorosły tego nie zmieni.
Teraz chodzę do prywatnej szkoły. Małe klasy, stanowczy nauczyciele, którzy umieją nas trzymać w ryzach. Nie mam ochoty z nikim się zaprzyjaźniać. Chcę tylko przetrwać dzień i wrócić do domu. W tym jestem dobry – w przetrwaniu.
Moja siostra mnie ubóstwia. Ona jedna nie zastanawia się, zanim mnie uściśnie. Rzuca mi się na szyję i woła:
– Joshi! Joshi wrócił!
Czasami myślę, że przeżyłem tylko po to, żeby to usłyszeć.