Z kieszeni żakietu wyjęła dyktafon. Z torby mały notes i dwa długopisy. W końcu spojrzała na zegarek i zapisała u góry strony godzinę.
Następnie odłożyła długopis, oparła się na krześle i splótłszy dłonie na brzuchu, przyglądała się dziewczynie. Minęła minuta, potem druga i trzecia. Była ciekawa, czy sierżant Trevor je obserwuje. Na pewno już zaczął się niecierpliwić, że nic się nie dzieje.
Dziewczyna była cwana, ale nie doceniała Kimberly. Pierwsza nie wytrzymała. Chwyciła puszkę coli i zorientowawszy się, że jest pusta, nerwowo odłożyła ją na stół.
– Chcesz jeszcze jedną? – zapytała spokojnie Kimberly.
– Nie, dziękuję.
O, cóż za maniery. Większość zatrzymanych robi się wyjątkowo grzeczna w obecności stróżów prawa. Przynajmniej na początku. Może ciągle mają w głowie tę dziecięcą wiarę, że wystarczy jedno magiczne słowo…
Kimberly znów zamilkła. Dziewczyna chrząknęła, a potem zaczęła obracać w dłoni pustą puszkę.
– Chce pani, żebym się jeszcze bardziej denerwowała – mruknęła w końcu z lekką pretensją w głosie.
– Brałaś coś, Delilo?
– Nie!
– Podobno policja znalazła przy tobie metę.
– Nie biorę narkotyków! Koleżanka dała mi torebkę do potrzymania. Skąd miałam wiedzieć, że to meta?
– Pijesz?
– Czasami. Ale wczoraj nie.
– Rozumiem. A co robiłaś wczoraj wieczorem?
– O Boże, nic nie robiłam. Poszłam sobie poskakać do klubu. Potem chciałam wrócić pociągiem do domu. Od kiedy to korzystanie z komunikacji miejskiej jest przestępstwem? – Zaczynał z niej wyłazić charakterek.
Kimberly zerknęła na jej strój. Pod granatową marynarką, o wiele za cienką jak na tę porę roku, miała na sobie obcisłą lycrę: błyszczącą minispódniczkę w kolorze oberżyny i czarną koszulkę na ramiączkach, tak kusą, że biust prawie się z niej wylewał. Całości dopełniały dziesięciocentymetrowe szpilki.
Zanim dziewczyna odruchowo obciągnęła koszulkę, Kimberly zdążyła dostrzec wytatuowaną wokół pępka malutką pajęczynę. Drugi tatuaż, przedstawiający wspinającego się pająka, miała z tyłu na szyi.
– Kto ci to robił? – spytała Kimberly.
– Nie pamiętam.
– Ta pajęczyna na brzuchu też ładna. A kolczyk to niby pająk? Sprytne.
Delilah nic nie odpowiedziała, tylko wyzywająco wysunęła podbródek.
Kimberly odczekała kolejną minutę, po czym uznała, że wystarczy. Wyprostowała się i zaczęła zbierać ze stołu swoje rzeczy: dyktafon, notes, pierwszy długopis…
– Co jest, kurwa? – zawołała Delilah.
– Słucham? – Kimberly spokojnie wsuwała dyktafon do kieszeni.
– Gdzie pani idzie? Nie zadała mi pani ani jednego pytania. To ma być FBI?
Kimberly wzruszyła ramionami.
– Powiedziałaś, że nic nie zrobiłaś, twierdzisz, że narkotyki nie były twoje, a więc wszystko w porządku. Jesteś czysta jak łza, a ja wracam spać.
Sięgnęła po drugi długopis. Dziewczyna złapała ją za rękę. Jak na chudą, anorekryczną istotę, Delilah Rose miała dużo siły. Kimberly wiedziała, co to jest: nosi nazwę desperacja.
Powoli odwróciła głowę i spojrzała jej w oczy.
– Nie znam cię. Widzę cię pierwszy raz w życiu. A to znaczy, że nie jesteś moją informatorką i jeśli o mnie chodzi, policja Sandy Springs może z tobą zrobić, co zechce. A teraz puść mnie, bo tego pożałujesz.
– Musimy porozmawiać.
– Siedzę tu od sześciu minut. Jak na razie niewiele miałaś mi do powiedzenia.
– Nie chcę, żeby ten palant słuchał. – Dziewczyna zwolniła uścisk. Rzuciła okiem w stronę szyby w drzwiach.
– Co cię obchodzi sierżant Trevor, rozmawiasz ze mną, a na razie wciąż nie dałaś mi powodu, żebym została.
– On mnie zabije.
– Sierżant Trevor?
– Nie, nie, ten facet… nie znam jego nazwiska. To znaczy prawdziwego, bo sam o sobie mówi, że się nazywa Dinchara.
– Dinchara?
– To jest ten, no, anagram od arachnid*.
– Błagam… – nie wytrzymała Kimberly. Uniosła sceptycznie brew i jeszcze raz zmierzyła wzrokiem dziewczynę.
– On jest inny.
– Uhm, jasne – Kim już się podnosiła z krzesła.
– Nie płaci za seks. Przynajmniej nie na początku. – Głos Delili robił się coraz bardziej natarczywy. – Daje dziewczynom forsę, żeby się bawiły z jego… zwierzątkami. Na przykład dziesięć dolców za dotknięcie ptasznika. Trzydzieści, jeśli weźmiesz go na rękę. Takie tam odjechane pomysły.
– Zabawy z pająkami?
– Wiedziała pani, że jad ptasznika wcale nie jest taki groźny? Za słaby dla człowieka. – Mówiła to z pewnym zafascynowaniem. – One są w gruncie rzeczy bardzo nieśmiałe i… delikatne. Trzeba je ostrożnie brać do ręki, bo można im zrobić krzywdę.
* Arachnid – ang. pajęczak (przyp. tłum.).
Kimberly nie odezwała się, głównie dlatego, że nie wiedziała, co powiedzieć.
Delilah za to wreszcie się rozkręciła:
– No więc na początku chodziło mu tylko o te pająki. Ale potem przestało mu wystarczać patrzenie, jak łażą po ręce, chciał, żeby łaziły po całym ciele. Strasznie go to podniecało i wtedy życzył sobie innych rzeczy. Może było trochę dziwnie i nie wszystkim dziewczynom to odpowiadało, ale z drugiej strony nieźle płacił.
– Ile to jest: „nieźle”?
– Za ręczną robotę stówa, za loda sto pięćdziesiąt. Dwie stówy, jeżeli pozwolisz, żeby pająk się przyglądał.
– Co?
– Zza szyby, oczywiście. Ptasznika nie można tak luzem puszczać po domu. Niechcący można go zdeptać.
– Tego się właśnie obawiałam – mruknęła Kimberly. Człowiek sądzi, że słyszał już wszystko, a tu jakiś zboczeniec znowu przesuwa granice. – Rozumiem. Czyli spotykacie się z panem Dincharą. – Jeszcze raz przyjrzała się tatuażom dziewczyny. – Będę szczera: moim zdaniem świetnie pasujecie do siebie, a poza tym, jak mówiłaś, nieźle płaci. Wobec tego co tu robisz?
Delilah odwróciła wzrok. Nagle przestała być rozmowna. Znów zapadła cisza.
– Coś się stało – bąknęła w końcu.
– Nie może być. Słuchaj, jest późno. Po co chciałaś się ze mną spotkać?
Dziewczynie zadrżały wargi.
– Chodzi o Ginny. Ginny Jones. Pojechała z nim i od tamtej pory nikt jej nie widział.
Kimberly z powrotem usiadła. Wyjęła notes i długopis, włączyła dyktafon. Delilah nerwowo zerkała na urządzenie, ale nie protestowała.
– Chcę dostać ochronę – wypaliła.
– Co? Jaką ochronę?
– Bezpieczne lokum i ochronę policyjną. Tak jak na filmach.
– Delilah, to tylko fikcja. W prawdziwym życiu to tak nie działa. Nic za darmo.
– Nie rozumiem.
Kimberly spoważniała.
– To znaczy, że musisz dostarczyć prawdziwe informacje o rzeczywistym przestępstwie. Konkretne i szczegółowe. Jeśli zdołam je potwierdzić, wtedy możemy pogadać.
– Jak bardzo szczegółowe?
– Zacznijmy od nazwiska. Ginny Jones. Prawdziwe czy pseudonim?
– Virginia – szepnęła Delilah. – Naprawdę nazywa się Virginia Jones, ale wszyscy wołali na nią Ginny. Fajna dziewczyna. Nie kręciły jej narkotyki ani żadne takie. Szanowała się. Tylko że… sama nie wiem. Coś się stało po drodze. – Uśmiechnęła się blado. – Tak to zwykle bywa, nie?
– Kiedy ją ostatnio widziałaś?
– Trzy miesiące temu. To była środa. Albo może wtorek, już nie pamiętam. Spotykała się wcześniej z tym facetem. Właściwie to ona mi o nim powiedziała. Wie pani, kiedy zobaczyła mój tatuaż. Mówiła, że jest taki gość, ma trochę dziwne upodobania, ale nic takiego, z czym bym sobie nie poradziła. No i dobrze płaci.