Выбрать главу

– Nie, nie, nie, nie! – powiedział z uśmiechem, przyciągając Grunwalda do siebie. Małe, brązowoczarne drobinki tańczyły na powierzchni spienionej wody. – My pedały rzadko kąpiemy się sami. Na pewno znalazłeś tę informację w Internecie. A gejowskie wiedźmy? Nigdy!

– Puszczaj!

– Może i puszczę – odparł Johnson, obejmując go w przeraźliwie intymny sposób i nadal śmierdząc przenośną toaletą. – Ale najpierw poddamy cię gejowskiemu pławieniu czarownic. To rodzaj chrztu. Zmyje z ciebie grzechy.

Nagle uśmiech zastygł mu na ustach i zmienił się w grymas. Grunwald zdał sobie sprawę, że zaraz umrze. Nie znieczulony lekami w bliżej nieokreślonej przyszłości, lecz tu i teraz. Johnson utopi go w jego własnej wannie i ostatnią rzeczą, którą zobaczy, będzie unoszące się we wcześniej czystej wodzie gówno.

Curtis złapał go za gołe, wychudłe ramiona i wepchnął pod wodę. Grunwald opierał się, wierzgając nogami. Jego rzadkie włosy unosiły się w wodzie, ze starego nochala wylatywały małe srebrne bańki powietrza. Pragnienie, żeby przytrzymać go tam dłużej, było silne… i Curtis mógł to zrobić, bo był silny. Kiedyś, dawno temu Grunwald mógł go załatwić jedną ręką, bez względu na różnicę wieku, lecz te czasy już minęły. Miał przed sobą ciężko schorowanego Skurwysyna. I dlatego go puścił.

Grunwald wynurzył się, kaszląc i plując.

– Masz rację! – krzyknął Curtis. – To cudo uśmierza każdy ból! Ale mną się nie przejmuj; co z tobą? Chcesz znowu dać nurka? Zanurzenie jest dobre dla duszy, tak mówią wszystkie najlepsze religie.

Grunwald potrząsnął energicznie głową. Kropelki wody poleciały z jego przerzedzających się włosów i znacznie bujniejszych brwi.

– To siedź spokojnie – rozkazał Curtis. – Siedź i słuchaj. I chyba już tego nie potrzebujemy, prawda? – dodał, sięgając pod nogę Grunwalda, który szarpnął się i cicho krzyknął. Curtis wyjął suszarkę do włosów i cisnął ją przez ramię. Wylądowała pod ogrodowym fotelem Grunwalda. – Wkrótce cię opuszczę – oznajmił. – Wrócę do siebie. Jeśli chcesz, możesz pójść obejrzeć zachód słońca. Nadal tego chcesz?

Grunwald potrząsnął głową.

– Nie? Też mi się tak wydawało. Myślę, że ostatni dobry zachód słońca masz już za sobą, sąsiedzie. Właściwie myślę, że masz już za sobą swój ostatni dobry dzień, i dlatego pozwalam ci żyć dalej. I wiesz, na czym polega ironia? Gdybyś zostawił mnie w spokoju, uzyskałbyś dokładnie to, czego chciałeś. Ponieważ już wcześniej byłem zamknięty w sraczu, choć wcale o tym nie wiedziałem. Czy to nie zabawne?

Grunwald nie odzywał się, patrzył tylko na niego przerażonymi oczyma. Chorymi, przerażonymi oczyma. Curtisowi mogłoby się nawet zrobić go żal, gdyby pamięć przenośnej toalety nie była taka żywa. Pamięć otwierającej się niczym usta klapy sedesu. Kawałka gówna lądującego na jego kolanach niczym zdechła ryba.

– Odpowiadaj, bo cię znowu ochrzczę przez zanurzenie.

– To zabawne – wychrypiał Grunwald i zaczął kaszleć.

Curtis zaczekał, aż przestanie. Już się nie uśmiechał.

– Tak, to zabawne – potwierdził. – Cała ta historia jest zabawna, jeśli spojrzeć na nią z odpowiedniej perspektywy. I chyba tak na nią patrzę.

Wyskoczył z wanny, świadom, że porusza się z gibkością, której Skurwysyn nigdy już nie osiągnie. Pod okapem werandy była szafka, w niej ręczniki. Curtis wziął jeden z nich i zaczął się wycierać.

– Powiem ci jedno. Możesz zadzwonić na policję i powiedzieć im, że próbowałem cię utopić w wannie, ale jeśli to zrobisz, na jaw wyjdzie cała reszta. Oprócz innych oskarżeń, które na tobie ciążą, przez resztę życia będziesz ciągany po sądach w sprawie kryminalnej. Jeśli tego nie zrobisz, jesteśmy kwita. Licznik nastawiamy z powrotem na zero. Tyle że… i to jest najważniejsze… będę obserwował, jak gnijesz. Nadejdzie dzień, kiedy będziesz śmierdział tak samo jak wychodek, w którym mnie zamknąłeś. Będziesz tak śmierdział dla innych ludzi i dla siebie samego.

– Prędzej się zabiję – wychrypiał Grunwald.

Curtis włożył z powrotem kombinezon. Uznał, że chyba go polubił. Mógł stanowić idealny przyodziewek dla kogoś, kto ogląda notowania giełdowe w swoim małym przytulnym gabinecie. Pojedzie chyba do sieci Target i kupi ich sobie pół tuzina. Nowy, wolny od zaburzeń kompulsywnych Curtis Johnson: facet, który lubi kombinezony. Przerwał na chwilę zapinanie drugiej sprzączki na ramieniu.

– Możesz to zrobić. Masz ten pistolet, ten… jak go nazwałeś…? Hardballer. – Zapiął sprzączkę i pochylił się nad Grunwaldem, który nadal marynował się w wannie, wbijając w niego przerażony wzrok. – To byłoby do przyjęcia. Może nawet starczyłoby ci odwagi, choć z drugiej strony, gdyby przyszło co do czego… może nie. Tak czy inaczej będę czekał z dużym zainteresowaniem na odgłos wystrzału.

Po tych słowach opuścił Grunwalda, ale inną drogą, niż do niego trafił. Wyszedł na ulicę. Skręcając w lewo, wróciłby do domu, lecz on skręcił w prawo, w stronę plaży. Po raz pierwszy od śmierci Betsy miał ochotę obejrzeć zachód słońca.

* * *

Dwa dni później, siedząc przy komputerze (szczególnie uważnie śledził notowania General Electric), Curtis usłyszał głośny huk dobiegający z sąsiedztwa. Nie słuchał akurat muzyki i dźwięk zabrzmiał wyjątkowo wyraźnie w wilgotnym, prawie lipcowym powietrzu. Nie wstając z miejsca, przechylił głowę i nasłuchiwał. Nie było jednak drugiego huku.

My, wiedźmy, po prostu się na tym znamy, pomyślał.

Do gabinetu wbiegła pani Wilson, trzymając w ręku ściereczkę.

– To brzmiało jak odgłos wystrzału!

– Nie, to tylko gaźnik – odparł z uśmiechem.

Od przygody w Durkin Grove Village często się uśmiechał. Nie był to może ten sam uśmiech, który widniał na jego twarzy w epoce Betsy, ale każdy uśmiech jest lepszy od braku uśmiechu. To chyba prawda?

Pani Wilson popatrzyła na niego z powątpiewaniem.

– Może… może i gaźnik – powiedziała i odwróciła się, żeby odejść.

– Pani Wilson?

Odwróciła się z powrotem.

– Czy odeszłaby pani, gdybym sprawił sobie kolejnego psa? Szczeniaka?

– Czy odeszłabym z powodu szczeniaka? Szczeniak to za mało, żeby mnie stąd wykurzyć.

– Mają zwyczaj wszystko żuć, wie pani. I nie zawsze… – Curtis przerwał na chwilę, widząc przed oczyma mroczny, wstrętny pejzaż zbiornika na odchody. Podziemie.

Pani Wilson uważnie mu się przyglądała.

– Nie zawsze korzystają z toalety – dokończył.

– Kiedy się je nauczy, chodzą na ogół tam, gdzie powinny. Zwłaszcza w takim jak tu ciepłym klimacie. A pan potrzebuje jakiegoś towarzystwa, panie Johnson. Prawdę mówiąc, trochę… trochę się o pana martwiłam.

Curtis pokiwał głową.

– Tak, ugrzęzłem jakby trochę w gównie. – Roześmiał się, zobaczył, że pani Wilson dziwnie na niego patrzy, i umilkł. – Wybaczy pani.

Machnęła ściereczką, dając mu do zrozumienia, że wybacza.

– Tym razem nie rasowy. Myślałem o schronisku w Venice. O jakimś małym, porzuconym przez kogoś psiaku. Nazywają je psami ratownikami.

– Nie mogę się już doczekać – odparła. – Przyjemnie będzie usłyszeć tupot małych łapek.

– To dobrze.

– Naprawdę myśli pan, że to był gaźnik?

Curtis odchylił się do tyłu w fotelu i udał, że się zastanawia.

– Chyba tak… choć wie pani… pan Grunwald, który mieszka obok, jest poważnie chory. Rak – dodał pełnym współczucia szeptem.