Выбрать главу

– O mój Boże – jęknęła pani Wilson.

Curtis pokiwał głową.

– Nie myśli pan chyba, że…?

Maszerujące po ekranie liczby ustąpiły miejsca wygaszaczowi, który składał się z sekwencji lotniczych zdjęć Turtle Island. Curtis wstał, podszedł do pani Wilson i wziął od niej ściereczkę.

– Nie, raczej nie, ale możemy przecież tam pójść i sprawdzić. Od czego w końcu są sąsiedzi?

Zapiski po zachodzie słońca

Uwagi takie jak te są według pewnej szkoły myślenia w najlepszym razie niepotrzebne, a w najgorszym podejrzane. Jej zwolennicy argumentują, że opowiadania, które potrzebują wyjaśnień, nie są prawdopodobnie zbyt dobre. Tego rodzaju rozumowanie nie jest mi obce i dlatego między innymi umieściłem ten mały aneks na końcu książki (umieszczenie go tutaj pozwala również uniknąć zarzutów, iż „psuję zabawę”, które najczęściej wysuwają zepsuci ludzie). Powodem, dla którego w ogóle publikuję te zapiski, jest fakt, że wielu czytelników je po prostu lubi. Chcą wiedzieć, co sprawiło, że dane opowiadanie zostało napisane, i co myślał autor, kiedy je pisał. Ten autor niekoniecznie dysponuje tą wiedzą, lecz może zaproponować kilka luźnych myśli, które mogą choć nie muszą być interesujące.

„Willa”

Nie jest to prawdopodobnie najlepszy utwór w tej książce, ale jestem do niego bardzo przywiązany, ponieważ zapoczątkował u mnie nowy okres twórczości – przynajmniej w dziedzinie opowiadań. Większość tekstów zamieszczonych w Tuż po zachodzie słońca zostało napisanych po „Willi”, i to dosyć szybko (w okresie niecałych dwóch lat). Co się tyczy samego opowiadania… w fantazjowaniu wspaniałe jest między innymi to, że daje pisarzom możność eksploracji tego, co może (lub nie) się zdarzyć, gdy zrzucimy z siebie ziemską powłokę. W Tuż po zachodzie słońca są dwa opowiadania tego rodzaju (drugim jest „New York Times w cenie promocyjnej”). Dorastałem jako regularny metodysta i chociaż dawno temu odrzuciłem zorganizowaną religię i większość podawanych przez nią niepodważalnych prawd, nadal przemawia do mnie główna idea polegająca na tym, że w ten czy inny sposób możemy przetrwać śmierć. Trudno mi uwierzyć, że takie skomplikowane i chwilami cudowne istoty w końcu się po prostu marnują, są wyrzucane niczym śmieci na pobocze drogi. (Pewnie po prostu nie chcę w to uwierzyć). Lecz jak ma wyglądać to przetrwanie… Muszę po prostu poczekać, to się dowiem. Najbardziej bliska jest mi hipoteza, że będziemy zagubieni i niezbyt skłonni pogodzić się z naszym nowym stanem. Mam nadzieję, że miłość przetrwa nawet śmierć (w porządku, jestem romantykiem, i podajcie mnie za to do pieprzonego sądu). Skoro tak, to może być miłość zdezorientowana… i troszeczkę smutna. Kiedy myślę jednocześnie o miłości i smutku, puszczam muzykę country: wykonawców takich jak George Strait, BR549, Marty Stuart i… Derailers. To właśnie ci ostatni grają w tym opowiadaniu i myślę, że będą mieli bardzo długi angaż.

„Piernikowa dziewczyna”

Moja żona i ja mieszkamy teraz przez część roku na Florydzie, niedaleko wysp koralowych na Zatoce Meksykańskiej. Jest tutaj dużo bardzo wielkich posiadłości – niektóre są stare i stylowe, niektóre bardzo nowobogackie. Kilka lat temu spacerowałem po jednej z tych wysp z przyjacielem. Idąc, wskazał rząd McPałaców i powiedział: „Większość tych chałup stoi pustych przez sześć albo nawet osiem miesięcy w roku, wyobrażasz sobie?”. Wyobraziłem to sobie i… doszedłem do wniosku, że może z tego powstać wspaniałe opowiadanie. Wyrosło z bardzo prostego założenia: zły facet ściga dziewczynę po pustej plaży. Pomyślałem jednak, że na początku dziewczyna będzie musiała uciekać przed czymś innym. Innymi słowy, jest piernikową dziewczyną *.

Tyle że wcześniej czy później nawet najszybsi biegacze muszą się zatrzymać i podjąć walkę. Poza tym lubię opowieści z dreszczykiem, w których wszystko zależy od kluczowych drobnych szczegółów. To jedna z nich.

„Sen Harveya”

O tym opowiadaniu mogę opowiedzieć tylko jedno, ponieważ to jedyna rzecz, którą wiem (i prawdopodobnie jedyna rzecz, która ma znaczenie): przyszło do mnie we śnie. Napisałem je za jednym posiedzeniem, rejestrując w gruncie rzeczy to, co już wcześniej zakomunikowała mi moja podświadomość. W tym tomie jest jeszcze jedna opowieść ze snu, ale o tamtej wiem trochę więcej.

„Miejsce obsługi podróżnych”

Pewnej nocy mniej więcej przed sześciu laty wygłosiłem wykład w college’u w St. Petersburgu. Zasiedziałem się tam i w rezultacie wracałem do domu autostradą Florida Turnpike już po północy. Zatrzymałem się na parkingu, żeby skorzystać z toalety. Jeśli przeczytaliście opowiadanie, wiecie, jak wyglądała: niczym blok w więzieniu o średnim stopniu bezpieczeństwa. Tak czy inaczej przystanąłem przed męską toaletą, ponieważ w damskiej kłócili się ostro kobieta z mężczyzną. Brzmiało to dosyć groźnie, jakby zaraz miało dojść do rękoczynów. Zastanawiałem się, co u licha zrobię, jeśli to się zdarzy, i pomyślałem: Będę musiał odwołać się do mojego wewnętrznego Richarda Bachmana, bo jest twardszy ode mnie. Wyszli, zanim do tego doszło – chociaż kobieta płakała – i dojechałem do domu bez żadnych dalszych incydentów. W następnym tygodniu napisałem to opowiadanie.

„Rower stacjonarny”

Jeśli kiedykolwiek pedałowaliście na czymś takim, wiecie, jakie to może być śmiertelnie nudne. I jeśli kiedykolwiek próbowaliście codziennego reżimu ćwiczeń, wiecie, jakie to może być trudne (moja dewiza brzmi: „Jedzenie jest łatwiejsze”, ale owszem, ćwiczę). To opowiadanie wzięło się z mojej nienawiści nie tylko do stacjonarnych rowerów, ale do każdej bieżni, po której biegałem, i do każdego stairmastera, po którym się wspinałem.

„Rzeczy, które po sobie zostawili”

Podobnie jak prawie wszyscy w Ameryce byłem głęboko i do gruntu wstrząśnięty tym, co stało się jedenastego września. I jak bardzo wielu autorów literatury pięknej i popularnej odczuwałem niechęć do wypowiadania się na temat wydarzenia, które stało się kamieniem milowym amerykańskiej historii podobnie jak Pearl Harbor czy zabójstwo Johna Kennedy’ego. Ale pisanie to mój zawód i ta historia przyszła mi do głowy mniej więcej miesiąc po zawaleniu się Bliźniaczych Wież. Mimo to mogłem jej nie napisać, gdybym nie przypomniał sobie rozmowy, którą odbyłem przed ponad dwudziestu pięciu laty z pewnym żydowskim wydawcą. Miał on do mnie pretensje o to, że napisałem opowiadanie pod tytułem „Zdolny uczeń”. Twierdził, że nie powinienem pisać o obozach koncentracyjnych, ponieważ nie jestem Żydem. Odpowiedziałem, że napisanie tego opowiadania jest przez to jeszcze ważniejsze – ponieważ pisanie jest aktem dobrowolnego zrozumienia. Podobnie jak inni Amerykanie, którzy obserwowali płonące tego ranka nad Nowym Jorkiem niebo, chciałem zrozumieć zarówno samo wydarzenie, jak i blizny, które w nieunikniony sposób musi po sobie pozostawić. To opowiadanie jest rezultatem wysiłku, który podjąłem w tym kierunku.

„Dzień rozdania świadectw”

Po wypadku w roku 1999 brałem przez kilka lat antydepresyjny lek o nazwie doxepin – nie dlatego, żebym był w depresji (stwierdził ponuro), lecz ponieważ doxepin miał uśmierzać chroniczny ból. Okazało się to prawdą, ale w listopadzie 2006, kiedy poleciałem do Londynu promować moją powieść Historia Lisey, uznałem, że nadeszła pora go odstawić. Nie skonsultowałem się w tej sprawie z lekarzem, który go przepisywał; zrobiłem to po prostu pod wpływem impulsu. Efekty uboczne tego nagłego odstawienia okazały się… interesujące *.

вернуться

* Nawiązanie do angielskiej ludowej bajki, w której Piernikowy Ludzik ucieka najpierw przed gospodynią, która go upiekła, później przed różnymi zwierzętami i w końcu zostaje zjedzony przez lisa.

вернуться

* Czy wiem ze stuprocentową pewnością, że był za nie odpowiedzialny doxepin? Jasne, że nie. Może to angielska woda.