Выбрать главу

– Zadzwonię do ciebie – powiedziała.

– A po drugie, że jeśli chodzi o małżeństwo, żywe dzieci są klejem. Martwe są kwasem.

To zraniło ją bardziej niż cokolwiek innego, co mógł powiedzieć, ponieważ zredukowało Amy do brzydkiej metafory. Em nie mogłaby czegoś takiego powiedzieć. Nie sądziła, by była do tego kiedykolwiek zdolna.

– Zadzwonię do ciebie – powtórzyła i rozłączyła się.

3

Vermillion Key leżał otumaniony i kompletnie opustoszały

I tak Emily Owensby pobiegła do końca podjazdu, a potem w dół, do sklepiku Kozy’ego i bieżnią przy szkole Cleveland South. Dobiegła do hotelu Morris. Zrzuciła z siebie małżeństwo, tak jak kobieta zrzuca z nóg sandały, gdy postanawia sobie odpuścić i pobiec szybciej. Następnie pobiegła (z pomocą Southwest Airlines) do Fort Myers na Florydzie, gdzie wynajęła samochód i pojechała na południe do Naples. Vermillion Key leżał otumaniony i kompletnie opustoszały w czerwcowej spiekocie. Droga, która prowadziła wzdłuż plaży od mostu zwodzonego do podjazdu ojca, miała dwie mile długości. Przy końcu podjazdu stała niepomalowana plażowa budka, obskurna rudera z niebieskim dachem i łuszczącymi się niebieskimi okiennicami z zewnątrz oraz klimatyzacją i komfortowym wyposażeniem w środku.

Kiedy Em zgasiła silnik nissana avisa, słychać było tylko załamujące się na pustej plaży fale i przerażonego ptaka, który krzyczał gdzieś w pobliżu Uch-och! Uch-och!

Em położyła głowę na kierownicy i przez pięć minut płakała, pozwalając, by uszło z niej całe napięcie i stres ostatniego półrocza. W każdym razie próbowała to zrobić. W zasięgu głosu nie było nikogo oprócz krzyczącego Uch-och! Uch-och! ptaka. Kiedy przestała w końcu płakać, zdjęła T-shirt i wytarła wszystko: smarki, pot i łzy. Wytarła się do miejsca, gdzie zaczynał się jej prosty szary sportowy biustonosz. A potem podeszła do domu. Pod jej tenisówkami zachrzęściły muszle i fragmenty korali. Kiedy pochyliła się, żeby wyjąć klucz z pudełka po pastylkach na ból gardła, schowanego pod mimo-wszystko-uroczym ogrodowym krasnalem w spłowiałym czerwonym kapturku, uświadomiła sobie nagle, że od ponad tygodnia nie bolała jej głowa. Co ją ucieszyło, ponieważ jej zomig był ponad tysiąc mil stąd.

Piętnaście minut później biegła plażą, ubrana w szorty i jedną ze starych koszul ojca.

* * *

Przez następne trzy tygodnie jej życie toczyło się według prostego wzoru. Na śniadanie wypijała kawę i sok pomarańczowy, na lunch zjadała wielką porcję zielonej sałatki, a na kolację pożerała gotowe dania Stouffera, najczęściej makaron z serem albo siekaną wołowinę na grzance – którą jej ojciec nazywał gównem na desce. Węglowodany bardzo się przydały. Rano, kiedy było chłodno, biegła na bosaka wzdłuż plaży, przy samej wodzie, gdzie piasek był twardy i w zasadzie bez muszelek. Po południu, kiedy panował upał (i często padało), biegła drogą, która przeważnie była zacieniona. Czasami przemakała do suchej nitki. Biegła wówczas w deszczu, często się uśmiechając, niekiedy nawet się śmiejąc, a po powrocie rozbierała się w sieni i wrzucała mokre ubranie do pralki, która stała tylko trzy kroki od prysznica.

Z początku przebiegała dwie mile plażą i jedną milę drogą. Po trzech tygodniach robiła trzy mile plażą i dwie drogą. Rusty Jackson, którego zainspirowała jakaś stara piosenka, lubił nazywać swoją pustelnię Małą Trzcinową Chatką. Stała na północnym krańcu wyspy i nie przypominała z wyglądu żadnego innego domu na Vermillion; całą resztę zagarnęli bogaci, superbogaci oraz na południowym krańcu, gdzie stały trzy McPałace, absurdalnie bogaci. Kiedy biegła drogą, mijały ją czasem ciężarówki załadowane sprzętem ogrodniczym, ale nigdy samochody osobowe. Mijane przez nią domy były zamknięte, a podjazdy zagrodzone, i miały takie pozostać aż do października, kiedy pojawiali się pierwsi właściciele. Zaczęła je na własny użytek nazywać: ten z kolumnami był Tarą, temu za wysokim żelaznym ogrodzeniem nadała nazwę Club Fed, ten za brzydkim szarym betonowym murem był Bunkrem. Jedyny mniejszy budynek, zasłonięty w większości przez palmy, został Domkiem Trolli, które – jak sobie wyobrażała – odżywiały się ciasteczkami Troll House.

Na plaży widywała czasami wolontariuszy ze służby ochrony żółwi i wkrótce zaczęła ich pozdrawiać po imieniu. „Hej, Em”, odpowiadali, kiedy koło nich przebiegała. Rzadko spotykała kogoś innego, chociaż raz przeleciał nad nią helikopter. Pasażer – młody mężczyzna – wychylił się i jej pomachał. Em też mu pomachała, z twarzą bezpiecznie schowaną pod daszkiem czapki drużyny Noles.

Robiła zakupy w Publix, pięć mil dalej na północ, przy drodze numer 41. Gdy wracała do domu, zatrzymywała się często przy antykwariacie Bobby’ego Tricketta, który choć znacznie większy od pustelni jej ojca, także sprawiał wrażenie nadmorskiej budki. Kupowała tam stare kryminały Raymonda Chandlera i Eda McBaina z kartkami zbrązowiałymi na brzegach i pożółkłymi w środku, pachnące słodko i nostalgicznie zupełnie jak stary ford kombi z drewnianą karoserią, którego zobaczyła na drodze numer 41 z przywiązanymi do dachu dwoma ogrodowymi fotelami i wystającą z tyłu sponiewieraną do niemożliwości deską surfingową. Nie musiała kupować żadnych książek Johna D. MacDonalda; ojciec miał całą jego kolekcję na półkach zbitych ze skrzynek po pomarańczach.

Pod koniec lipca przebiegała sześć, a czasem siedem mil dziennie – cycki zmieniły się jej w orzeszki, a tyłek praktycznie znikł – i zastawiła dwie puste półki taty książkami w rodzaju Umarłe miasto i Sześć niegodziwości. Telewizor nigdy nie był włączany wieczorem, nawet na prognozę pogody. Stary pecet ojca stał nieużywany. Nigdy nie kupiła gazety.

Ojciec dzwonił co drugi dzień, ale przestał pytać, czy chce, żeby „się wyrwał” i do niej przyjechał, gdy oznajmiła, że kiedy będzie gotowa się spotkać, sama mu o tym powie. Powiedziała, że nie ma nastrojów samobójczych (prawda), nie jest nawet w depresji (nieprawda) i dobrze się odżywia. To wystarczyło Rusty’emu. Zawsze byli wobec siebie szczerzy. Wiedziała, że latem miał zawsze mnóstwo roboty – wszystko, z czym wstrzymywano się, kiedy dzieciaki włóczyły się po całym kampusie (który nazywał stale fabryką), trzeba było zrobić między piętnastym czerwca i piętnastym września, gdy na miejscu byli tylko letni studenci i uczestnicy zorganizowanych przez administrację konferencji.

Poza tym miał przyjaciółkę o imieniu Melody. Em nie lubiła do nich jeździć – dziwnie się czuła w jej obecności – ale wiedziała, że tata jest z nią szczęśliwy, i zawsze pytała, jak się czuje Melody. Świetnie, odpowiadał niezmiennie. Mel jest zdrowa jak ryba.

Raz zadzwoniła do Henry’ego i raz Henry zadzwonił do niej. Tego wieczoru, kiedy to zrobił, Em odniosła wrażenie, że był wstawiony. Zapytał ponownie, czy między nimi wszystko skończone, a ona ponownie odparła, że nie wie, ale to było kłamstwo. Chyba kłamstwo.

W nocy spała, jakby pogrążyła się w śpiączce. Na początku miała złe sny – bez przerwy śnił jej się ten ranek, kiedy znaleźli Amy martwą. W niektórych snach jej dziecko robiło się czarne niczym zgniła truskawka. W innych – te były gorsze – Amy dusiła się i ratowali ją, stosując sztuczne oddychanie. Były gorsze, bo po obudzeniu uświadamiała sobie, że Amy jednak nie żyje. Obudziła się raz z takiego snu w trakcie burzy z piorunami i ześliznęła naga z łóżka na podłogę. Płakała z łokciami opartymi o kolana i wbitymi w policzki dłońmi, które wykrzywiały jej twarz niczym w uśmiechu, podczas gdy błyskawice migotały nad zatoką malując niebieskie wzory na ścianie.