W miarę jak zmuszała się do coraz większego wysiłku – badając owe osławione granice wytrwałości – sny zniknęły albo przestała je zapamiętywać. Budziła się nie tyle odświeżona, ile wewnętrznie odblokowana. I chociaż każdy dzień był w zasadzie podobny do poprzedniego, każdy zaczął się wydawać czymś nowym – czymś niezależnym – a nie przedłużeniem tego, co było wcześniej. Budząc się któregoś ranka, zdała sobie sprawę, że śmierć Amy zaczyna stawać się czymś, co się wydarzyło, a nie czymś, co się dzieje.
Postanowiła poprosić ojca, żeby przyjechał – i jeśli chce, zabrał ze sobą Melody. Poczęstuje ich wykwintnym obiadem. Mogli na jakiś czas zostać (to w końcu jego dom). A potem zacznie się zastanawiać, co zrobić ze swoim prawdziwym życiem, tym, które czekało na nią po drugiej stronie zwodzonego mostu: co chce zatrzymać, a co wyrzucić.
Doszła do wniosku, że niedługo do niego zadzwoni. Za tydzień. Najpóźniej za dwa. Odpowiednia pora jeszcze nie nadeszła, ale była blisko. Bardzo blisko.
4
Pewnego popołudnia, niedługo po tym, jak skończył się lipiec i zaczął sierpień, Deke Hollis powiedział jej, że ma na wyspie towarzystwo. Nazywał zawsze Vermillion wyspą, nigdy rafą.
Deke był ogorzałym pięćdziesięciolatkiem, a może nawet siedemdziesięciolatkiem. Wysoki i chudy, nosił sfatygowany słomiany kapelusz, który wyglądał jak odwrócony talerz od zupy Od siódmej rano do siódmej wieczorem obsługiwał most zwodzony między Vermillion i stałym lądem. Robił to od poniedziałku do piątku. W weekendy jego obowiązki przejmował „dzieciak” (mający około trzydziestki). Gdy Em podbiegała czasami do mostu i widziała, że w starym trzcinowym fotelu przed stróżówką siedzi dzieciak zamiast Deke’a i czyta „Maxima” albo „Popularną mechanikę”, a nie „New York Timesa”, uświadamiała sobie z zaskoczeniem, że jest znowu sobota.
Jednak tego popołudnia na posterunku ujrzała Deke’a. Kanał między Vermillion i stałym lądem – określany przez niego mianem gadzieli (domyślała się, że chodzi mu o gardziel), był pusty i ciemny pod ciemnym niebem. Na balustradzie mostu od strony zatoki stała czapla, medytując albo wypatrując ryb.
– Towarzystwo? – zdziwiła się Em. – Nie mam żadnego towarzystwa.
– Nie miałem tego na myśli. Wrócił Pickering. Spod numeru trzysta sześćdziesiątego szóstego. Przywiózł jedną ze swoich „bratanic”. – Deke przewrócił niebieskimi oczami – do tego stopnia wyblakłymi, że wydawały się niemal bezbarwne – żeby podkreślić cudzysłów, którym opatrzył słowo „bratanice”.
– Nikogo nie widziałam – powiedziała Em.
– Jasne – zgodził się Deke. – Przejechał tym swoim wielkim czerwonym mercem mniej więcej godzinę temu, kiedy dopiero wiązałaś sznurowadła. – Pochylił się do przodu i gazeta zachrzęściła, przyciśnięta jego płaskim brzuchem. Zobaczyła, że rozwiązał już połowę krzyżówki. – Co rok inna bratanica. Zawsze młoda. Czasami dwie bratanice, jedna w sierpniu, druga we wrześniu – dodał po chwili.
– Nie znam go – powiedziała Em. – I nie widziałam żadnego czerwonego mercedesa. – Nie wiedziała także, który dom ma numer 366. Przyglądała się samym budynkom, ale rzadko zwracała uwagę na skrzynki pocztowe. Z wyjątkiem naturalnie tej z numerem 219, która na szczycie miała stojące w rządku drewniane ptaki. (Stojący w głębi dom był oczywiście Ptaszarnią).
– Nieważne – odparł Deke. Tym razem zamiast przewrócić oczyma, opuścił kąciki ust, jakby miał w nich coś niesmacznego. – Przywozi je tutaj mercedesem, a potem odwozi do St. Petersburga swoją łodzią. Wielkim białym jachtem. Nazywa się „Playpen”. Przepłynął kanałem dziś rano. – Kąciki jego ust ponownie się wykrzywiły. Gdzieś daleko zagrzmiało. – Bratanice zwiedzają dom, potem wypływają na wycieczkę jachtem i nie widzimy Pickeringa aż do stycznia, kiedy w Chicagolandzie robi się zimno.
Em widziała być może przycumowany przy brzegu biały jacht podczas porannej przebieżki po plaży, ale nie była tego pewna.
– Za dzień albo dwa… może za tydzień… przyśle tu dwóch facetów i jeden z nich odwiezie mercedesa tam, gdzie go trzyma. Pewnie w okolicy prywatnego lotniska w Naples.
– Musi być bardzo bogaty – rzekła Em. Była to najdłuższa rozmowa, jaką kiedykolwiek odbyła z Dekiem, w dodatku dość interesująca, lecz mimo to zaczęła truchtać w miejscu. Częściowo, żeby nie zesztywniały jej mięśnie, ale przede wszystkim dlatego, że ciało wzywało ją do biegu.
– Bogaty jak Scrooge McDuck, ale mam wrażenie, że Pickering nie jest dusigroszem. Wydaje szmal na rzeczy, których wujek Scrooge nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Słyszałem, że zarobił na jakimś komputerowym biznesie. – Zmrużył oczy. – Tak jak oni wszyscy, prawda?
– Chyba tak – odparła, wciąż truchtając w miejscu. Znowu zagrzmiało, tym razem bardziej stanowczo niż poprzednio.
– Wiem, że się pani spieszy, ale nie rozmawiam z panią bez powodu. – Deke złożył gazetę, położył ją obok starego trzcinowego fotela i postawił na niej filiżankę, żeby nie porwał jej wiatr. – Normalnie nie wypowiadam się na temat ludzi mieszkających na wyspie… wielu z nich to bogacze i nie zagrzałbym długo miejsca, gdybym mielił jęzorem, jednak lubię cię, Emmy. Trzymasz się na uboczu, ale nie zadzierasz nosa. Poza tym lubię twojego ojca. Wypiliśmy razem niejedno piwo.
– Dzięki – powiedziała. Była wzruszona. I uśmiechnęła się, ponieważ przyszła jej do głowy pewna myśl. – Czy tato poprosił, żeby miał pan na mnie oko? – zapytała.
Deke potrząsnął głową.
– Nigdy by tego nie zrobił. Nigdy by o to nie poprosił. To nie w stylu R.J. Ale powiedziałby pani to samo co ja: Jim Pickering to niezbyt miły facet. Trzymałbym się od niego z daleka. Gdyby zaprosił panią na drinka albo nawet tylko na filiżankę kawy z nim i nową „bratanicą”, odmówiłbym. A gdyby zaprosił panią na przejażdżkę łodzią, zdecydowanie bym odmówił.
– Nie jestem zainteresowana przejażdżkami łodzią – odparła. Interesowało ją zakończenie tego, co miała do zrobienia w Vermillion Key. Czuła, że zostało jej bardzo niewiele. – I lepiej pobiegnę już z powrotem, zanim zacznie padać.
– Nie powinno padać przed piątą – ocenił Deke. – Ale nawet jeśli się mylę, nie sądzę, żeby coś się pani stało.
Emily znowu się uśmiechnęła.
– Też tak podejrzewam. Wbrew popularnej opinii kobiety nie rozpuszczają się na deszczu. Powiem tacie, że pana spotkałam.
– Niech pani to zrobi. – Deke pochylił się, żeby podnieść gazetę, a potem znieruchomiał i spojrzał na nią spod swojego śmiesznego kapelusza. – A jak się pani właściwie czuje?
– Lepiej – odparła. – Z każdym dniem coraz lepiej. – Odwróciła się i zaczęła biec z powrotem drogą do Małej Trzcinowej Chatki. Uniosła rękę na pożegnanie i kiedy to zrobiła, czapla, która siedziała wcześniej na balustradzie mostu zwodzonego, przeleciała obok niej, trzymając rybę w długim dziobie.
Okazało się, że numer trzysta sześćdziesiąty szósty to Bunkier i po raz pierwszy od jej przyjazdu do Vermillion brama była uchylona. A może była uchylona już wcześniej, kiedy biegła w stronę mostu? Nie pamiętała, lecz od pewnego czasu zaczęła nosić zegarek, nieporęczny gadżet z wielkim cyfrowym wyświetlaczem, żeby móc sobie mierzyć czas. Mijając bramę, pewnie na niego patrzyła.
Nie zamierzała wcale zwalniać – nadciągała burza – ale nie miała w końcu na sobie zamszowej spódniczki od Jill Anderson za tysiąc dolców, tylko zestaw z Athletic Attic: szorty i T-shirt ze znakiem Nike’a. Poza tym co takiego powiedziała Deke’owi? Kobiety nie rozpuszczają się na deszczu. Dlatego zwolniła, zakręciła i zajrzała do środka. Ze zwykłej ciekawości.