Nóż był nieosiągalny, kuchenka wykluczona. Co jej zostawało?
Odpowiedź była oczywista. Zostawało jej krzesło. W kuchni nie było innych krzeseł, wyłącznie trzy wysokie stołki barowe. Domyśliła się, że musiał je przynieść z jadalni, której miała nadzieję nigdy nie zobaczyć. Czy przywiązywał inne kobiety – inne „bratanice” – do ciężkich, czerwonych klonowych krzeseł, które stały normalnie przy stole w jadalni? Może właśnie do tego? W głębi duszy była pewna, że to robił. I wierzył w jego trwałość, mimo że było wykonane z drewna, nie z metalu. To, co sprawdziło się raz, sprawdzi się ponownie; była pewna, że i w tej kwestii rozumował tak samo jak hiena.
Musiała zniszczyć więzienie, które ją krępowało. To było jedyne rozwiązanie i miała na to tylko kilka minut.
7
Siedziała blisko kuchennej wyspy, której blat lekko wystawał, tworząc coś w rodzaju krawędzi, i to wcale jej się nie podobało. Nie chciała się przemieszczać – nie chciała ryzykować, że się przewróci i zmieni w żółwia – ale potrzebowała powierzchni szerszej niż ta wystająca krawędź, żeby o nią walnąć. Dlatego ruszyła w stronę lodówki, która była duża i z nierdzewnej stali. Tyle powierzchni do walenia, ile może zapragnąć dziewczyna.
Podreptała do przodu z przywiązanym do pleców, pośladków i nóg krzesłem. Posuwała się boleśnie wolno. Tak jakby próbowała iść z przymocowaną do grzbietu dziwną dopasowaną do figury trumną. Która mogła rzeczywiście stać się jej trumną jeżeli się przewróci. Albo jeżeli będzie nadal bezskutecznie waliła nią o front lodówki, kiedy pojawi się z powrotem gospodarz domu.
Raz zachwiała się i o mało nie wywróciła – na twarz – ale udało jej się zachować równowagę chyba wyłącznie siłą woli. Powrócił ból w łydce, ponownie grożąc kurczem i unieruchomieniem prawej nogi. To zagrożenie też odsunęła od siebie siłą woli, zamykając oczy, żeby to zrobić. Pot spływał jej po twarzy, zmywając zaschnięte łzy, które nie wiadomo kiedy uroniła.
Ile minęło czasu? Ile? Deszcz był coraz słabszy. Wkrótce usłyszy kapanie zamiast bębnienia. Może Deke podjął walkę. Może miał nawet pistolet w tym swoim rozklekotanym starym biurku i strzelił do Pickeringa, tak jak się strzela do wściekłego psa. Czy usłyszałaby odgłos strzału? Chyba nie; nadal głośno szumiał wiatr. Bardziej prawdopodobne było, że Pickering – o dwadzieścia lat młodszy od Deke’a i wyraźnie w dobrej formie – odbierze mu każdą broń, którą ten zdoła wyjąć, i użyje jej przeciwko niemu.
Próbowała odsunąć od siebie te wszystkie myśli, lecz było to trudne. Dreptała do przodu z zamkniętymi oczyma i pobladłą twarzą – oraz spuchniętą wargą – koncentrując się na swoim zadaniu. Jeden dziecinny kroczek, dwa dziecinne kroczki. Czy mogę zrobić jeszcze sześć dziecinnych kroczków? Tak, możesz. Ale przy czwartym jej kolana – zgięte prawie tak, jakby kucała – uderzyły o drzwiczki lodówki.
Em otworzyła oczy, nie mogąc uwierzyć, że udało jej się bezpiecznie zakończyć to mozolne safari – dystans, który osoba nieprzywiązana do krzesła mogła pokonać trzema krokami, lecz dla niej safari. Pierdolony trekking.
Nie było czasu na gratulacje nie tylko dlatego, że w każdej chwili mogła usłyszeć, jak otwierają się drzwi frontowe Bunkra. Miała inne problemy. Jej mięśnie były nadwerężone i dygotały po poruszaniu się w praktycznie siedzącej pozycji; czuła się jak pozbawiona formy amatorka usiłująca wykonać jakieś wyjątkowo trudne ćwiczenie tantrycznej jogi. Jeśli nie zrobi tego od razu, nie zdała zrobić w ogóle. A jeśli krzesło było tak solidne, jak wyglądało…
Odsunęła od siebie tę myśl.
– To na pewno będzie bolało – wysapała. – Wiesz o tym, prawda? – Wiedziała, lecz podejrzewała, że Pickering szykuje dla niej gorsze rzeczy. – Proszę – powiedziała, ustawiając się bokiem do lodówki, ustawiając się do niej profilem. Jeżeli to była modlitwa, wyobrażała sobie, że modli się do swojej martwej córki. – Proszę – powtórzyła i zakołysała biodrami, próbując roztrzaskać o drzwi lodówki pasożyta, którego miała na plecach.
To, co się stało, zaskoczyło ją prawie tak samo jak nagłe oderwanie się nóg krzesła od podłogi, kiedy o mało nie poleciała na kuchenkę. Coś chrupnęło głośno w oparciu krzesła i siedzenie przechyliło się na bok. Tylko nogi pozostały nieuszkodzone.
– Jest spróchniałe! – zawołała do pustej kuchni. – To cholerstwo jest spróchniałe!
Może niezupełnie spróchniałe, ale dzięki panującemu na Florydzie klimatowi nie takie mocne, na jakie wyglądało. Nareszcie uśmiechnęło się do niej szczęście… i gdyby Pickering wszedł właśnie teraz, kiedy coś jej się udało, Emily chybaby zwariowała.
Ile zostało jej czasu? Jak długo go nie było? Nie miała pojęcia. Zawsze miała w głowie dosyć dokładny zegar, lecz teraz stał się równie bezużyteczny jak ten na ścianie. To niesamowite, że można tak kompletnie stracić poczucie czasu. Przypomniała sobie o swoim wielkim, nieporęcznym zegarku, jednak na przegubie został po nim tylko blady ślad. Pickering musiał go zabrać.
Miała zamiar ponownie uderzyć bokiem w lodówkę, ale nagle wpadła na lepszy pomysł. Jej pośladki nie przylegały teraz do siedzenia krzesła i to dawało jej większą możliwość manewru. Napięła mięśnie pleców, podobnie jak to zrobiła wcześniej z mięśniami nóg, gdy starała się oderwać krzesło od podłogi, i tym razem, czując ostrzegawczy ból w dolnej części kręgosłupa, nie rozluźniła ich i nie odczekała kilkunastu sekund, żeby podjąć następną próbę. Nie stać jej było na luksus odpoczynku. Oczyma wyobraźni widziała, jak Pickering wraca w trzepoczącej żółtej pelerynie, biegnąc środkiem pustej drogi, rozchlapując wodę i trzymając w ręku jakieś narzędzie. Być może klucz do opon, który zabrał z zachlapanego krwią bagażnika mercedesa.
Em się wyprężyła. Ból w krzyżu stał się mocniejszy, nabrał szklanej intensywności. Usłyszała jednak ponownie chrzęst taśmy, której fragmenty nie odklejały się od krzesła, lecz od innych fragmentów, nałożonych pod spodem. Taśma odklejała się od taśmy Puszczała. Puszczanie nie było tak dobre jak zrywanie, ale mimo to dobre. Dawało jej większą możliwość manewru.
Zakołysała ponownie biodrami i walnęła krzesłem o lodówkę, krzycząc cicho z wysiłku. W całym ciele poczuła impet uderzenia. Tym razem krzesło się nie poruszyło. Uczepiło się jej niczym rzep. Zakołysała jeszcze raz biodrami, robiąc to mocniej i głośniej krzycząc: tantryczna joga w połączeniu z sadomaso disco. Rozległ się kolejny trzask i krzesło przekrzywiło się na prawo.
Walnęła znowu… a potem jeszcze i jeszcze raz, kołysząc coraz bardziej zmęczonymi biodrami i usiłując rozbić krzesło w drobny mak. Straciła rachubę uderzeń. Znowu zaczęła płakać. Rozdarte z tyłu szorty przekrzywiły się i zsunęły z biodra, które krwawiło. Chyba wbiła się w nie drzazga.
Wzięła głęboki oddech, próbując uspokoić rozdygotane serce (małe szanse, żeby jej się to udało), a potem z całych sił rąbnęła swoim drewnianym więzieniem w lodówkę. Tym razem trafiła w końcu w dźwignię automatycznego podajnika lodu i kaskada kostek posypała się na płytki podłogi. Rozległ się ponowny trzask i nagle zorientowała się, że uwolniła lewą rękę. Przyjrzała się jej oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia. Poręcz nadal przywiązana była do jej przedramienia, ale z resztą krzesła łączyły ją tylko długie szare paski taśmy. Wyglądało to tak, jakby wpadła w pajęczynę. I rzeczywiście tak było; pająkiem był obłąkany sukinsyn w szortach i koszulce golfowej. Nadal nie była wolna, lecz mogła użyć noża. Musiała tylko podreptać z powrotem do kuchennej wyspy.
– Nie nadepnij na kostki – powiedziała. Jej schrypnięty głos brzmiał (przynajmniej w jej własnych uszach) jak głos maniakalnego kujona, który uczył się tak długo, aż doznał załamania nerwowego. – To bardzo nieodpowiedni moment na ślizgawkę.