Powinnam mu przywalić całym tym pierdolonym krzesłem, pomyślała.
– Chcesz się zabawić? – wysapał. – Zabawię się z tobą. Jasne. Masz to jak w banku. Ale jesteśmy na moim podwórku, jasne? I już… do ciebie idę! – Walnął ponownie w drzwi, które wygięły się na obluzowanych zawiasach. Krzesło przesunęło się o kolejne dwa albo trzy cale. Em widziała ciemne smugi między jego przechylonymi nogami i drzwiami: fałdy na tanim dywanie.
A zatem okno. Jeśli miała umrzeć, krwawiąc z Bóg wie ilu ran, wolała je sobie zadać sama. Może… jeśli owinie się narzutą…
Jej wzrok padł nagle na biurko.
– Panie Pickering! – zawołała, łapiąc je za boki. – Niech pan zaczeka! Chcę z panem zawrzeć układ!
– Żadnego układania się z dziwkami, jasne? – rzucił gniewnie, lecz na chwilę się zatrzymał, być może, żeby złapać oddech, i to dało jej trochę czasu. Czas był jedyną rzeczą, jakiej potrzebowała, i jedyną rzeczą jaką prawdopodobnie mogła od niego uzyskać; w gruncie rzeczy nie musiał jej mówić, że nie jest facetem, który układa się z dziwkami. – No więc jaki jest ten twój wspaniały plan? Powiedz tatce Jimowi.
W tym momencie jej planem było biurko. Podniosła je, niemal pewna, że pęknie jej przy tym krzyż, ale biurko okazało się lekkie i stało się jeszcze lżejsze, gdy spadło z niego kilka obwiązanych gumką plików papierów, które sprawiały wrażenie notatek uniwersyteckich.
– Co tam robisz? – zapytał ostro. – Nie rób tego!
Emily podbiegła do okna, zatrzymała się i cisnęła biurko przed siebie. Brzęk tłuczonego szkła był ogłuszający. Nie patrząc na zewnątrz i w ogóle nie myśląc – myślenie nic by jej w tym momencie nie dało, a patrzenie tylko wystraszyło, gdyby do ziemi było daleko – ściągnęła z łóżka narzutę.
Pickering ponownie walnął w drzwi i chociaż krzesło nie puściło (wiedziała o tym; gdyby puściło, wbiegłby do środka i ją złapał), rozległ się głośny trzask pękającego drewna.
Em owinęła się od stóp do głów narzutą i przez moment wyglądała niczym stawiająca czoło śnieżycy Indianka z obrazu N.C. Wyetha. A potem wyskoczyła przez wybite okno w tym samym momencie, kiedy otworzyły się za nią wyrwane z zawiasów drzwi. Kilka wystających z okiennej ramy szklanych kikutów poraniło narzutę, lecz żaden nawet nie musnął Emily.
– Och, ty pierdolona wstrętna dziwko! – ryknął za nią… tuż za nią… Pickering i chwilę później znalazła się w powietrzu.
9
W dzieciństwie była urwisem i zamiast siedzieć z Barbie i Kenem na werandzie, wolała bawić się z chłopcami (najfajniejsza zabawa nazywała się po prostu strzelanka) w lesie za domem rodziców na przedmieściach Chicago. Ubierała się w dres i tenisówki, włosy wiązała w kucyk. Emily i jej najlepsza przyjaciółka Becka nie oglądały w telewizji bliźniaczek Olsen, ale stare filmy z Eastwoodem i Schwarzeneggerem, a kiedy oglądały Scooby-Doo, utożsamiały się bardziej z psem niż z Velmą czy Daphne. W podstawówce przez dwa lata jadły Scooby Snacks na drugie śniadanie.
I oczywiście łaziły po drzewach. Emily pamiętała jedno lato, które ona i Becka spędziły praktycznie na drzewach, każda na swoim podwórku. Mogły mieć wtedy około dziewięciu lat. Poza lekcją spadania, której udzielił jej ojciec, jedyną rzeczą, którą Em zapamiętała wyraźnie z tego lata spędzonego na drzewach, było to, że co ranek matka smarowała jej nos jakimś białym kremem, mówiąc: „Nie ścieraj tego, Emmy” tonem, który sugerował „posłuchaj mnie albo zginiesz”.
Pewnego dnia Becka straciła równowagę i o mało nie spadła na łąkę Jacksonów z wysokości piętnastu stóp (w rzeczywistości może tylko dziesięciu, ale dziewczynkom wydawało się wtedy, że jest ich dwadzieścia pięć… może nawet pięćdziesiąt). Uratowała się, łapiąc w ostatniej chwili za gałąź, i zawisła nad ziemią, wołając o pomoc.
Rusty kosił łąkę. Podszedł do niej – tak, podszedł, miał nawet czas wyłączyć kosiarkę – i wyciągnął ręce. „Spadaj”, powiedział i Becka, która dopiero dwa lata wcześniej przestała wierzyć w Świętego Mikołaja i wciąż była w zasadzie ufna, puściła gałąź. Rusty bez trudu ją złapał, a potem kazał Em zejść z drzewa. Poprosił, żeby pod nim usiadły. Becka trochę płakała, a Em się bała – głównie tego, że łażenie po drzewach zostanie teraz zakazane, podobnie jak chodzenie po siódmej wieczorem do sklepu na rogu.
Rusty nie zabronił im włażenia na drzewa (chociaż matka Emily mogłaby to zrobić, gdyby wyjrzała przez okno). Zamiast tego nauczył je spadania. A potem ćwiczyli to prawie przez godzinę.
Dzień był wtedy wyjątkowo chłodny.
Wyskakując przez okno, Emily zorientowała się, że ma cholernie daleko do patia na dole. Wysokość wynosiła może tylko dziesięć stóp, ale lecąc otulona trzepoczącą wokół niej, podartą na strzępy narzutą, miała wrażenie, że jest ich dwadzieścia pięć. Lub pięćdziesiąt.
Ugnijcie kolana, powiedział im szesnaście albo siedemnaście lat wcześniej Rusty w tamto Lato Leśnych Ludzi, znane również jako Lato Białego Nosa. Nie zmuszajcie ich, żeby zamortyzowały cały wstrząs. Zrobią to – w dziewięciu przypadkach na dziesięć, jeżeli odległość nie jest zbyt duża, zrobią to – lecz może się to skończyć złamaniem. Biodra, nogi albo kostki. Najpewniej kostki. Pamiętajcie, że grawitacja to nasza wspólna matka. Nie walczcie z nią. Niech was obejmie. Ugnijcie kolana, a potem schowajcie głowę w ramiona i zróbcie przewrót.
Em wylądowała na ułożonych w hiszpańskim stylu kamiennych płytach, ugięła kolana i w tym samym momencie przechyliła ramię, przenosząc ciężar ciała w lewo. Schowała głowę w ramiona i zrobiła przewrót. Nie poczuła bólu – nie poczuła go natychmiast – lecz potężny wstrząs, który przeszył całe jej ciało, tak jakby była pustym szybem i ktoś wrzucił do niego wielki mebel. Uważała jednak, by nie uderzyć się głową o kamienne płyty. Nie sądziła również, by złamała nogę, ale mogła się o tym przekonać, dopiero wstając.
Turlając się, zderzyła się z metalowym ogrodowym stolikiem tak mocno, że się przewrócił. A potem wstała, do samego końca nie wiedząc, czy jej ciało jest w wystarczającym stopniu nienaruszone, by zdołała to zrobić. Podniosła wzrok i zobaczyła wyglądającego przez rozbite okno Pickeringa. Miał skrzywioną w grymasie twarz i trzymał w ręce nóż.
– Przestań! – wrzasnął. – Przestań uciekać i stój spokojnie!
Akurat, pomyślała. Ostatnie krople popołudniowego deszczu zmieniły się w mgłę, która osiadła na jej zwróconej ku górze twarzy. Poczuła się bosko. Pokazała mu wyciągnięty palec i potrząsnęła nim, żeby wzmocnić wymowę gestu.
– Nie waż się pokazywać mi palca, ty cipo! – ryknął Pickering i cisnął w nią nożem, który nie doleciał nawet w jej pobliże. Uderzył o kamienne płyty i rozpadł się na dwie części, ostrze i rękojeść, które wpadły pod gazowy grill. Kiedy podniosła ponownie wzrok, prześladowca już zniknął.
Głos jej taty uprzedzał, że Pickering się zbliża, ale Em nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Podeszła do skraju patia – stąpając z łatwością, wcale nie utykając, chociaż podejrzewała, że zawdzięcza to zastrzykowi adrenaliny – i spojrzała w dół. Trzy marne stopy dzieliły ją od porośniętego rzadką trawą piasku. To było małe piwo w porównaniu ze skokiem, który dopiero co przeżyła. Tuż obok patia ciągnęła się plaża, którą tylekroć przebiegała z samego rana.
Spojrzała w drugą stronę, w kierunku drogi, ale to nie był dobry pomysł. Szpetny betonowy mur był zbyt wysoki. I zaraz mógł się pojawić Pickering. To oczywiste, że się pojawi.