– Ratunku! – zawołał. – Nie umiem pływać!
– Wiem – odparła Emily. Podniosła rękę i pomachała mu, życząc pomyślnej podróży. – Może nawet natkniesz się na rekina. Deke Hollis powiedział mi w zeszłym tygodniu, że się pojawiły.
– Ratu… – Zalała go fala. Myślała, że już się nie wynurzy, ale się wynurzył. Był teraz trzydzieści stóp od brzegu. Co najmniej trzydzieści. -…nku! Proszę!
Jego żywotność była absolutnie zdumiewająca, zwłaszcza że to, co robił – wymachiwał głównie rękoma, tak jakby myślał, że odleci niczym mewa – przynosiło skutek odwrotny do zamierzonego. Przez cały czas dryfował coraz dalej, a na plaży nie było nikogo, kto by go wyciągnął. Nikogo oprócz niej.
Naprawdę nie mógł już wrócić na brzeg, była tego pewna, lecz mimo to pokuśtykała do resztek plażowego ogniska i wybrała największe ze zwęglonych polan. A potem stanęła tam i po prostu patrzyła, rzucając za sobą coraz dłuższy cień.
12
Trwało to bardzo długo. Nie miała pojęcia, ile dokładnie, bo zabrał jej zegarek. Po pewnym czasie przestał krzyczeć. Później widziała tylko biały krąg nad ciemną czerwoną koszulką i blade ręce, które próbowały pomóc mu odfrunąć. A potem nagle zniknął. Myślała, że zobaczy jeszcze raz rękę wynurzającą się niczym peryskop i machającą na wszystkie strony, ale się nie wynurzyła. Po prostu zniknął. Bul, bul. Właściwie była rozczarowana. Później mogła stać się z powrotem sobą – może nawet swoim lepszym ja – lecz w tym momencie chciała, żeby dalej cierpiał. Chciała, żeby umierał przerażony i żeby trwało to długo. Za Nicole i wszystkie inne „bratanice” sprzed Nicole.
Czy ja też jestem „bratanicą”?
Przypuszczała, że na swój sposób jest. Ostatnią „bratanicą”. Tą która biegła najszybciej, jak potrafiła. Tą która przeżyła. Usiadła przy pozostałości ogniska i odrzuciła na bok zwęglone polano. Pewnie i tak nie okazałoby się dobrą bronią; przypuszczalnie pękłoby niczym węgiel do rysowania już po pierwszym ciosie. Słońce stawało się coraz ciemniejszą pomarańczą, która rozpalała zachodni horyzont. Wkrótce miał się zająć ogniem.
Pomyślała o Henrym. I o Amy. Teraz ich nie było, ale kiedyś istnieli – piękni niczym podwójna tęcza nad plażą – z przyjemnością o tym myślała. A później pomyślała o ojcu. Wkrótce wstanie, potruchta do Trzcinowej Chatki i do niego zadzwoni. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. Bo teraz dobrze było siedzieć, wbijając stopy w piasek i obejmując obolałymi ramionami podkurczone kolana.
Fale dobijały do brzegu. Ani śladu po jej podartych szortach czy czerwonej koszulce golfowej Pickeringa. Zatoka zabrała jedno i drugie. Czy Pickering utonął? Przypuszczała, że to najbardziej prawdopodobne, ale dziwiło ją że tak szybko poszedł na dno. Nie pomachał nawet na pożegnanie…
– Myślę, że coś go ucapiło – powiedziała do zapadającego zmierzchu. – Chyba wolę tak myśleć. Bóg wie dlaczego.
– Bo jesteś tylko człowiekiem, kochanie – rzekł jej ojciec. I przypuszczała, że taka była prawda. Po prostu.
W filmowym horrorze Pickering wystąpiłby jeszcze raz w scenie finałowej: wynurzyłby się z rykiem ze spienionych fal albo wyskoczył z szafy w jej sypialni, ociekający wodą lecz jak zawsze żywotny. Ale to nie był horror, tylko jej życie. Jej skromne życie. Przeżyje je, kuśtykając na początek do miejsca, gdzie stał dom i pasujący do niego klucz spoczywał w pudełku po pastylkach na gardło, pod starym, szpetnym krasnoludem w spłowiałym czerwonym kapeluszu. Otworzy nim drzwi, a potem skorzysta z telefonu. Zadzwoni do ojca, potem na policję. A jeszcze później zadzwoni chyba do Henry’ego. Przypuszczała, że Henry w dalszym ciągu ma prawo wiedzieć, że wszystko u niej w porządku, chociaż nie będzie miał go zawsze. Albo nie będzie chciał z niego zawsze korzystać.
Nad zatoką trzy pelikany przeleciały tuż nad wodą a potem poszybowały wyżej, spoglądając w dół. Patrzyła, wstrzymując oddech, jak zastygają w bezruchu w pomarańczowym powietrzu. Jej twarz – na szczęście tego nie wiedziała – była twarzą dziecka, które gdyby przeżyło, wspinałoby się po drzewach.
Trzy ptaki złożyły skrzydła i zapikowały w dół.
Emily klasnęła w dłonie, mimo że zabolał ją od tego spuchnięty prawy nadgarstek.
– Cześć, pelikany! – zawołała.
A potem otarła ręką oczy, odgarnęła do tyłu włosy, wstała i ruszyła z powrotem do domu.
Sen Harveya
Janet odwraca się od zlewozmywaka i nagle, bum, widzi swojego męża (spędziła z nim niemal trzydzieści lat życia), który siedzi przy kuchennym stole w białym podkoszulku i bokserkach Big Dog i ją obserwuje.
W sobotnie ranki coraz częściej zastawała tego finansowego rekina z Wall Street właśnie w tym miejscu, ubranego w tym swobodnym stylu: ze zgarbionymi ramionami, pozbawionymi wyrazu oczyma, białą szczeciną na policzkach, zwisającymi pod podkoszulkiem męskimi cyckami i włosami sterczącymi z tyłu zupełnie jak u Alfalfy z Klanu urwisów, który zestarzał się i zgłupiał. Janet i jej przyjaciółka Hannah straszyły się ostatnio (niczym małe dziewczynki opowiadające sobie przed snem historie o duchach) opowieściami o alzheimerze: który z ich mężów nie poznaje już swojej żony, który nie pamięta imion własnych dzieci.
Tak naprawdę jednak wcale nie wierzy, żeby te sobotnie milczące wizyty w kuchni miały coś wspólnego z wczesnym stadium alzheimera; w dowolny powszedni dzień Harvey Stevens jest zwarty i gotów do wyjścia o szóstej czterdzieści pięć: mężczyzna, który wygląda na pięćdziesiąt lat (no, może na pięćdziesiąt cztery) w każdym ze swoich najlepszych garniturów i który wciąż potrafi nie gorzej od innych zakończyć sprzedaż, kupować akcje finansowane kredytem i grać na spadek.
Nie, myśli Janet, to po prostu wprawianie się w byciu starym, i wcale jej się to nie podoba. Boi się, że kiedy Harvey przejdzie na emeryturę, będzie tak każdego ranka, przynajmniej dopóki nie da mu szklanki soku pomarańczowego i nie zapyta (z coraz większym zniecierpliwieniem, którego nie zdołała opanować), czy chce płatki, czy tylko grzankę. Boi się, że za każdym razem, gdy oderwie się od wykonywanej w kuchni czynności, zobaczy go siedzącego w promieniach zbyt jasnego słońca, Harveya o poranku, Harveya w T-shircie i bokserkach, z rozstawionymi szeroko nogami, by mogła dojrzeć niepozorne wybrzuszenie, jakie tworzyły pod szortami jego jaja (gdyby zechciała na nie spojrzeć) oraz żółte odciski na dużych palcach, które zawsze kojarzyły jej się z Wallace’em Stevensem i jego „Imperatorem porcji lodów”. Harveya, który siedzi tam w milczeniu i sennym kontemplacyjnym nastroju zamiast rwać się do działania, szykować na wyzwania nowego dnia.
Boże, ma nadzieję, że się myli. Życie okazałoby się wówczas takie płytkie, takie głupie. Nie może nie zadać sobie pytania, czy o to właśnie walczyli, czy po to wychowali i wydali za mąż trzy córki, przezwyciężyli jego nieunikniony romans wieku średniego, pracowali i czasami (powiedzmy sobie szczerze) kradli. Jeżeli tu właśnie wychodzi się z ciemnego lasu, myśli Janet, na ten… na ten parking, to po co ktokolwiek to robi?
Ale odpowiedź jest prosta. Bo się tego nie wie. Człowiek demaskuje po drodze większość kłamstw, ale wierzy w to jedno, które mówi, że życie ma znaczenie. Trzyma album ze zdjęciami dziewczynek, album, w którym nadal są młode i nadal rysują się przed nimi ciekawe możliwości: przed Trishą, najstarszą, w cylindrze na głowie, stojącą z różdżką z cynfolii w ręku nad Timem, ich cocker-spanielem; przed Jenny, uwiecznioną, gdy przeskakuje ogrodowy zraszacz i nie ujawniła się jeszcze jej słabość do prochów, kart kredytowych i starszych mężczyzn; i przed najmłodszą Stephanie, na okręgowym konkursie ortografii, gdzie poległa na kantalupie. Na większości tych zdjęć widać było (na ogół w tle) Janet i mężczyznę, którego poślubiła, zawsze uśmiechniętych, jakby zabroniony był jakikolwiek inny wyraz twarzy.