– Jąkała się i szeptała… – kontynuuje Harvey – i w żaden sposób nie potrafiła się wysłowić. A potem usłyszałem „nie żyje” i domyśliłem się, że zginęła jedna z naszych córek. Po prostu to wiedziałem. Nie Trisha, bo z nią rozmawiałem, ale Jenna albo Stephanie. I byłem strasznie przerażony. Właściwie siedziałem tam, zastanawiając się, którą z nich wolałbym widzieć martwą. Jak w pierdolonym Wyborze Zofii. „Powiedz mi która!”, zacząłem na nią krzyczeć. „Powiedz mi która! Na litość boską, Trish, powiedz mi która”. I dopiero wtedy przez sen zaczął przezierać prawdziwy świat… oczywiście zakładając, że coś takiego istnieje…
Harvey wydaje z siebie krótkie parsknięcie i w jasnym świetle poranka Janet widzi, że pośrodku wgniecenia na błotniku volva Franka Friedmana jest czerwona plama, a pośrodku czerwonej plamy ciemna smuga, która może być brudem, a nawet włosami. Wyobraża sobie, jak Frank podjeżdża o drugiej w nocy do domu i staje bokiem do krawężnika, zbyt pijany, by skręcić na podjazd, nie mówiąc już o wjeździe do garażu – wąska jest brama do… i tak dalej. Wyobraża sobie, jak idzie ze spuszczoną głową do domu, zataczając się i oddychając z trudem przez nos. Niech żyje wóda.
– Wiedziałem już wtedy, że leżę w łóżku, ale słyszałem ten niski głos, który nie był w ogóle podobny do mojego, brzmiał jak głos jakiegoś nieznajomego, który ma trudności ze spółgłoskami. „Oowiee-miiii-tóóóraaaa”, krzyczał. „Oowiee-miiiitóóóraaaa, Ish!”.
Powiedz mi która. Powiedz mi która, Trish.
Harvey milknie i zaczyna się zastanawiać. Drobiny kurzu tańczą wokół jego twarzy. W promieniach słońca jego podkoszulek jest zbyt lśniący, żeby na niego patrzeć, wygląda jak podkoszulek z reklamy proszku do prania.
– Leżałem tam, czekając, aż przybiegniesz i zapytasz, co się stało – mówi w końcu. – Leżałem tam, rozdygotany i pokryty gęsią skórką, powtarzając sobie, że to tylko sen, tak jak ty to robisz, ale jednocześnie dziwiąc się, jakie to było realne. W potworny sposób realne.
Harvey znowu przerywa, zastanawiając się, jak powiedzieć, co było dalej, nie zdając sobie sprawy, że jego żona już go nie słucha. Niegdysiejsza Jax wysila teraz umysł, angażuje całą swoją niemałą przecież inteligencję, żeby uwierzyć, że to, co widzi, to nie krew, ale po prostu podkład w miejscu, w którym zdrapany został lakier. „Podkład” jest słowem, które skwapliwie podsuwa jej podświadomość.
– To zdumiewające, prawda, jak głęboko sięga wyobraźnia? – kontynuuje Harvey. – Taki sen przypomina to, jak poeta… jeden z tych naprawdę wielkich… musi widzieć swój wiersz. Ze wszystkimi szczegółami, jasno i wyraźnie.
Harvey milknie i kuchnię przejmuje we władanie słońce i tańczące drobiny kurzu; świat na zewnątrz wstrzymuje oddech. Janet patrzy na stojące po drugiej stronie ulicy volvo, które wydaje się pulsować jej w oczach, grube jak cegła. Kiedy dzwoni telefon, krzyknęłaby, gdyby mogła zaczerpnąć powietrza, zakryłaby uszy dłońmi, gdyby mogła je podnieść na tę wysokość. Słyszy, jak Harvey wstaje i idzie do wnęki. Telefon dzwoni po raz drugi i trzeci.
To pomyłka, myśli Janet. To musi być pomyłka, bo jeśli opowiesz swój sen, ten nigdy się nie spełni.
– Halo? – mówi Harvey.
Miejsce obsługi podróżnych
Przypuszczał, że w którymś miejscu między Jacksonville i Sarasotą wykonał literacką wersję starego numeru Clarka Kenta w budce telefonicznej, ale nie był pewien gdzie ani jak. Co wskazywało, że nie było to zbyt dramatyczne. Więc czy w ogóle miało znaczenie?
Czasami mówił sobie, że odpowiedź na to pytanie brzmi „nie”, że cała ta historia z Rickiem Hardinem i Johnem Dykstrą jest wyłącznie sztuczną konstrukcją, czystą zagrywką na użytek prasy, nieróżniącą się od numerów Archibalda Bloggerta (czy jak tam się naprawdę nazywał) występującego jako Cary Grant, czy Evana Huntera (którego prawdziwe nazwisko brzmiało Salvatore Coś Tam) piszącego jako Ed McBain. I że ci faceci byli dla niego inspiracją… a także Donald E. Westlake, który pisał cyniczne kryminały jako Richard Stark, oraz K…C. Constantine, który był naprawdę… no, właściwie nikt tego nie wie, prawda? Podobnie jak to ma miejsce z tajemniczym panem B. Travenem, który napisał Skarb Sierra Madre. Tak naprawdę nikt tego nie wie i o to w dużej części chodzi.
Nazwisko, nazwisko, czym jest nazwisko?
Kim na przykład był on sam w trakcie odbywanej co dwa tygodnie podróży do Sarasoty? Gdy wyjeżdżał z Pot o’Gold w Jacksonville, bez wątpienia był Hardinem. I był oczywiście Dykstrą, gdy wchodził do swojego położonego nad kanałem domu przy Macintosh Road. Ale kim był na drodze międzystanowej numer 75, kiedy przemieszczał się z jednego do drugiego miasta pod jaskrawymi światłami autostrady? Hardinem? Dykstrą? W ogóle nikim? Czy istniał jakiś magiczny moment, kiedy zarabiający gruby szmal literacki wilkołak zmieniał się z powrotem w nieszkodliwego profesora anglistyki, którego specjalnością byli dwudziestowieczni amerykańscy poeci i powieściopisarze? I czy miało to znaczenie, dopóki był w porządku wobec Boga, urzędu skarbowego i trafiających się od czasu do czasu futbolistów, którzy uczęszczali na jego dwa uniwersyteckie kursy?
Nic z tego nie miało znaczenia na południe od Ocali. Miało znaczenie to, że chciało mu się potwornie sikać, bez względu na to, kim był. Wypił w Pot o’Gold dwa piwa (no, może trzy) ponad swój normalny limit i nastawił tempomat w jaguarze na sześćdziesiąt pięć mil, nie chcąc tego wieczoru ujrzeć w lusterku wstecznym żadnych migających czerwonych świateł. Mógł kupić sobie jaguara za książki napisane pod nazwiskiem Hardin, lecz przez większość życia był Johnem Andrew Dykstrą i właśnie to nazwisko oświetliłby snop światła z latarki, gdyby poproszono go o prawo jazdy. I chociaż piwo w Pot o’Gold mógł wypić Hardin, kiedy gliniarz z drogówki wyjmie budzące lęk plastikowe pudełeczko z alkomatem, w wyszkolonych trzewiach tego gadżetu wylądują skażone alkoholem molekuły Dykstry. A bez względu na to, kim był, w czwartkową czerwcową noc stanowił łatwy łup, ponieważ wszystkie zimowe ptaszki odfrunęły do Michigan i miał międzystanówkę prawie wyłącznie dla siebie.
Tak czy inaczej fundamentalny problem z piwem (rozumieją go nawet studenci pierwszego roku) polega na tym, że nie można go kupić, wyłącznie wynająć, tak szybko przelatuje przez człowieka. Na szczęście siedem mil na południe od Ocali było miejsce obsługi podróżnych i tam powinien sobie ulżyć.
Tymczasem zaś, kim naprawdę był?
Z pewnością przybył przed szesnastu laty do Sarasoty jako John Dykstra i pod tym nazwiskiem uczył od 1990 roku języka angielskiego w tamtejszej filii Uniwersytetu Florydy. A potem, w 1994 roku, postanowił odwołać letnie kursy i spróbował napisać kryminał. To nie był jego pomysł. Miał agenta w Nowym Jorku, nie jednego z tych superogierów, lecz dość uczciwego faceta z rozsądnym dorobkiem, któremu udało się sprzedać cztery (napisane pod nazwiskiem Dykstra) opowiadania nowego klienta różnym literackim czasopismom, płacącym za nie od dwustu do pięciuset dolców. Agent nazywał się Jack Golden i chociaż wychwalał opowiadania pod niebiosa, otrzymane za nie pieniądze uważał za grosze. To Jack wskazał, że wszystkie opublikowane opowiadania Johna Dykstry mają „silną linię narracyjną” (co w żargonie agentów oznaczało chyba, jak domyślał się Johnny, fabułę), i twierdził, że jego nowy klient mógłby dostawać od czterdziestu do pięćdziesięciu tysięcy dolców za powieści o objętości stu tysięcy słów. Od sztuki.