„Mógłbyś to zrobić latem, jeśli będziesz miał gdzie zawiesić kapelusz i szybko się nie zniechęcisz”, napisał Dykstrze w liście. (W tym momencie nie dojrzeli jeszcze do tego, żeby załatwiać sprawy przez faks i telefon). „I zarobisz dwa razy więcej niż za letnie kursy na tym swoim namorzynowym uniwersytecie. Jeśli chcesz tego spróbować, przyjacielu, teraz jest odpowiednia pora – zanim zorientujesz się, że masz żonę i dwoje przecinek pięć dziesiątych dziecka”.
Na horyzoncie nie było wówczas żadnej żony (podobnie jak i teraz), ale Dykstra zgodził się z Jackiem: rzut kością nie staje się łatwiejszy, kiedy człowiek się starzeje. A żona z dziećmi to nie jedyna odpowiedzialność, jaką bierze się na siebie z biegiem czasu. Istnieje na przykład zawsze pokusa kart kredytowych. Karty kredytowe to małże, które przyklejają ci się do kadłuba i zmniejszają twoją szybkość. Karty kredytowe są rzecznikami normy i przemawiają na korzyść tego, co pewne.
Kiedy w styczniu 1994 przesłano mu do podpisania kontrakty na letnie kursy, zwrócił je dziekanowi niepodpisane z krótkim wyjaśnieniem: „Pomyślałem, że latem spróbuję napisać powieść”.
Odpowiedź Eddiego Wassermana była krótka, lecz stanowcza: „W porządku, Johnny, ale nie mogę zagwarantować ci tej fuchy w przyszłym roku. Pierwszeństwo ma zawsze aktualnie prowadzący kursy”.
Dykstra długo się nie zastanawiał: w tym momencie miał już pomysł. Co więcej, miał postać: wkrótce miał się narodzić Dog, literacki ojciec jaguarów oraz domów przy Macintosh Road, i Bogu niech będą dzięki za jego serce zabójcy.
W reflektorach zobaczył przed sobą migającą na niebieskim tle białą strzałkę, oznaczającą zjazd w lewo, i jasne sodowe lampy oświetlające jezdnię tak mocno, że zjazd wyglądał jak filmowa dekoracja. Wrzucił migacz, zwolnił do czterdziestu mil i zjechał z autostrady.
W połowie drogi zjazd się rozgałęział: ciężarówki i samochody kempingowe w prawo, ludzie w jaguarach prosto. Pięćdziesiąt jardów dalej było miejsce obsługi, niski beżowy budynek z pustaków, który skąpany w świetle lamp także wyglądał jak fragment dekoracji. Czym byłby w filmie? Może centrum dowodzenia pociskami międzykontynentalnymi? Jasne, czemu nie. Zbudowanym gdzieś na zadupiu centrum dowodzenia, którego dowódca cierpi na skrzętnie ukrywaną (lecz rozwijającą się) chorobę psychiczną. Wszędzie widzi Rosjan, Rosjan wychodzących spod cholernej ziemi… albo zróbmy z nich terrorystów Al-Kaidy, to chyba bardziej au courrant. Rosjanie przestali ostatnio występować w roli potencjalnych drani, chyba że handlują narkotykami lub zmuszają do prostytucji nastoletnie dziewczyny. Kto jest draniem, nie ma tu zresztą większego znaczenia, to wszystko fantazja, faceta swędzi palec, żeby nacisnąć czerwony guzik i…
I chce mu się sikać, więc proszę, powściągnijmy na chwilę wyobraźnię, dziękuję bardzo. Poza tym w tego rodzaju historii nie było miejsca dla Doga. Dog jest bardziej miejskim wojownikiem, jak oświadczył wcześniej w Pot o’Gold tego samego wieczoru. (Też fajne określenie). Mimo to postać szalonego komendanta silosu atomowego ma pewien potencjał, prawda? Przystojny facet… mężczyźni go kochają… na zewnątrz wydaje się absolutnie normalny…
O tej porze na rozległym parkingu stał tylko jeden inny samochód, jeden z tych chryslerów cruiserów, które zawsze go rozśmieszały, bo wyglądały jak miniaturki gangsterskich samochodów z lat trzydziestych.
Zaparkował cztery albo pięć miejsc od chryslera, wyłączył silnik, a potem zlustrował szybko parking. Nie po raz pierwszy zatrzymał się w tym konkretnym miejscu w drodze powrotnej z Pot i pamiętał, jak ujrzał kiedyś z rozbawieniem, ale i przerażeniem aligatora, który maszerował po pustym parkingu w stronę pola trzciny cukrowej, wyglądając trochę jak leciwy, tęgi biznesmen w drodze na spotkanie. Dziś w nocy nie było aligatora. Tej nocy był tu tylko on i pan Cruiser. Wysiadł, skierował kluczyk w stronę samochodu i nacisnął przycisk z kłódeczką. Jaguar posłusznie miauknął i kiedy mignęły krótko jego światła, zobaczył przez chwilę swój cień. Tylko czyj to był cień? Dykstry czy Hardina?
Uznał, że Johna Dykstry. Hardina już nie było, rozstał się z nim trzydzieści, czterdzieści mil wcześniej. Jednak to on, Hardin, wygłosił po kolacji krótką (i raczej dowcipną) mowę dla pozostałych Florida Thieves i chyba dobrze się spisał, obiecując na koniec nasłać Doga na każdego, kto nie sypnie hojnie groszem na tegoroczny zbożny cel, którym była organizacja non profit Sunshine Readers, dostarczająca taśmy audio i artykuły niewidomym naukowcom.
Idąc z parkingu do budynku, stukał obcasami swoich kowbojskich butów. John Dykstra nigdy nie włożyłby spłowiałych dżinsów i kowbojskich butów na publiczną imprezę, zwłaszcza na taką, w trakcie której miał zabrać głos, lecz Hardin był ulepiony z innej gliny. W przeciwieństwie do Dykstry (który był pedantem) Hardina mało obchodziło, co ludzie sądzą o jego wyglądzie.
Budynek podzielono na trzy części: damska toaleta po lewej, męska po prawej i duży, podobny do ganku centralny portyk, gdzie leżały broszury na temat różnych atrakcji środkowej i południowej Florydy. Znajdowały się w nim również automaty z przekąskami, dwa automaty z napojami i automat wydający mapy, do którego należało wrzucić zabójczą liczbę ćwierćdolarówek. Ściany po obu stronach wejścia były oklejone plakatami o zaginionych dzieciach, których widok zawsze przyprawiał Dykstrę o dreszcze. Zastanawiał się, ile dzieciaków z tych fotografii spoczywało w wilgotnej piaszczystej ziemi albo zostało pożartych przez aligatory w Glades? Ile z nich dorastało w przekonaniu, że włóczędzy, którzy ich porwali (i od czasu do czasu seksualnie molestowali lub użyczali innym), są ich matkami i ojcami? Dykstra nie lubił patrzeć na ich szczere niewinne twarze ani myśleć o rozpaczy kryjącej się pod absurdalnymi wysokościami nagród – 10 000$, 20 000$, 50 000$ i w jednym wypadku 100 000$ (ta ostatnia kwota za uśmiechniętą jasną blondynkę z Fort Myers, która zaginęła w 1980 roku i teraz, jeżeli w ogóle jeszcze żyła, co jego zdaniem było raczej wykluczone, byłaby kobietą w średnim wieku). Wisiała także tabliczka informująca podróżnych, że grzebanie w śmieciach jest zabronione, i kolejna, zabraniająca zatrzymywania się tutaj dłużej niż godzinę – MIEJSCE POD NADZOREM POLICJI.
Kto chciałby się tutaj zatrzymywać? – pomyślał Dykstra, słuchając szumiących na wietrze palm. Tylko ktoś niespełna rozumu. Ktoś, kogo coraz bardziej nęci czerwony przycisk, w miarę jak miesiące i lata mijają z rykiem śmigającego obok o pierwszej nad ranem szesnastokołowca.
Skręcił w stronę męskiej toalety i zastygł w pół kroku, słysząc dobiegający z tyłu kobiecy głos, lekko zniekształcony przez echo, ale niepokojąco bliski.
– Nie, Lee. Nie, skarbie, nie rób tego.
Rozległo się głośne klaśnięcie i zaraz potem łupnięcie, stłumione miękkie łupnięcie. Dykstra zdał sobie sprawę, że słyszy zwyczajne odgłosy bicia. Właściwie mógł sobie wyobrazić czerwony ślad dłoni mężczyzny na policzku kobiety i jej głowę, tylko w małej części osłoniętą przez włosy (blond? ciemne?), odbijającą się od wykładanej beżowymi kafelkami ściany. Kobieta zaczęła płakać. Lampy sodowe dawały tak jasne światło, że dostrzegł, iż na jego przedramionach pojawia się gęsia skórka. Przygryzł dolną wargę.
– Jebana dziewka.
Lee mówił beznamiętnie. Słychać było, że jest pijany, chociaż wymawiał wyraźnie każde słowo. Ale to było oczywiste, w ten sposób mężczyźni nieraz mówili na stadionach, w wesołych miasteczkach czy w pokojach motelowych (dźwięk dobiegał wówczas przez cienką ścianę albo z góry przez sufit) późno w nocy, kiedy zachodził księżyc i zamykano bary. Kobieta uczestnicząca w rozmowie – jeśli można to nazwać rozmową – też mogła być pijana, lecz przede wszystkim była przerażona.