Выбрать главу

Pammy skakała rozbawiona z kafla na kafel, grając najwyraźniej w klasy. Czerwona sukienka wirowała wokół jej pulchnych kolan.

– Znałam chłopaka, nazywał się Danny – zawodziła tak monotonnie, że Davidowi zrobiło się ciężko na sercu. – Potknął się, wywrócił i wpadł do wanny. Znałam faceta, pana Davida. Potknął się, wywrócił i wpadł na Żyda. – Zachichotała i wskazała palcem Davida.

– Przestań, Pammy – powiedziała Georgia Andreeson, po czym uśmiechnęła się do Davida i odgarnęła włosy z twarzy. Ten gest świadczył według niego o niewysłowionym znużeniu i pomyślał, że Georgia ma przed sobą długą drogę z obdarzoną żywym temperamentem Pammy, zwłaszcza że nic nie świadczyło o istnieniu pana Andreesona.

– Widziała pani Willę? – zapytał.

– Wyszła – oznajmiła, wskazując drzwi, nad którymi wisiał napis AUTOBUS, TAXI, W SPRAWIE WOLNYCH MIEJSC W HOTELU PROSZĘ DZWONIĆ Z BEZPŁATNEGO TELEFONU.

Zbliżał się do niego utykający na jedną nogę Biggers.

– Bez szybkostrzelnego sztucera unikałbym otwartych przestrzeni. Są tam wilki. Widziałem je – oświadczył.

– Znałam dziewczynę, nazywała się Willa. Bolała ją głowa i była tu nowa – zaśpiewała Pammy, po czym padła na podłogę, zanosząc się śmiechem.

Sprzedawca Biggers, nie czekając na odpowiedź, pokuśtykał z powrotem przez całą stację. Jego cień wydłużył się, skurczył w świetle wiszącej pod sufitem jarzeniówki, a potem ponownie wydłużył.

Phil Palmer opierał się o framugę drzwi, nad którymi wisiał napis o autobusie i taksówkach. Był emerytowanym agentem ubezpieczeniowym. Razem z żoną jechali do Portlandu. Mieli zamiar pomieszkać jakiś czas u swojego najstarszego syna i jego żony, ale Palmer zwierzył się Davidowi i Willi, że Helen prawdopodobnie nigdy już nie wróci na wschód. Miała raka, a poza tym alzheimera. Willa nazwała to dwupakiem. Kiedy David stwierdził, że to trochę okrutne, Willa spojrzała na niego, tak jakby miała ochotę coś odpowiedzieć, ale potem potrząsnęła tylko głową.

– Hej, poeta, masz peta? – zapytał teraz Palmer, tak jak to zawsze robił.

Na co David odparł, tak jak to zawsze robił:

– Nie palę, panie Palmer.

– Tylko cię podpuszczałem, mały – podsumował Palmer.

Kiedy David wyszedł na betonowy peron, na którym wysadzeni pasażerowie czekali na pociąg do Crowheart Springs, Palmer się zafrasował.

– To nie najlepszy pomysł, młody przyjacielu.

Jakieś zwierzę – mógł to być duży pies, ale chyba jednak co innego – zawyło po drugiej stronie stacji, gdzie bylica rosła prawie przy samych torach. Po chwili dołączył do niego harmonijnie drugi głos, a potem oba ucichły.

– Widzisz, o co mi chodzi, skarbie? – rzucił z uśmiechem Palmer, jakby wyczarował to podwójne wycie, żeby udowodnić, że ma rację.

David odwrócił się i ruszył w dół po schodach. Podmuch wiatru zatrzepotał jego lekką marynarką. Szedł szybko, żeby się nie rozmyślić, i tylko pierwszy krok okazał się trudny. Potem myślał już jedynie o Willi.

– Davidzie – odezwał się Palmer, teraz już nie przekomarzając się z nim i nie wygłupiając. – Nie rób tego.

– Dlaczego? Ona się nie bała. Poza tym wilki są tam – odparł David, pokazując kciukiem za siebie. – Jeśli to rzeczywiście wilki.

– Oczywiście, że wilki. I to prawda, że chyba cię nie zaatakują. Wątpię, żeby były szczególnie wygłodniałe o tej porze roku. Ale nie ma potrzeby, byście oboje spędzili Bóg wie ile czasu gdzieś na odludziu tylko dlatego, że odbiła jej szajba.

– Czegoś pan chyba nie rozumie: to moja dziewczyna.

– Powiem ci gorzką prawdę, przyjacielu: gdyby naprawdę uważała się za twoją dziewczynę, nie zrobiłaby tego, co zrobiła. Nie uważasz?

Z początku David nie odpowiedział, bo nie był pewien, co o tym sądzi. Być może dlatego, że często nie widział tego, co miał przed oczyma. Tak powiedziała Willa. W końcu odwrócił się i zadzierając głowę, spojrzał na Phila Palmera, który opierał się o framugę drzwi.

– Uważam, że nie zostawia się narzeczonej gdzieś na odludziu. Tak właśnie uważam.

Palmer westchnął.

– Mam nadzieję, że jeden z tych ludojadów ugryzie cię w ten twój wielkomiejski tyłek. Nauczyłoby cię to rozumu. Mała Willa Stuart nie dba o nikogo poza sobą i widzą to wszyscy oprócz ciebie.

– Chce pan, żebym kupił papierosy, gdybym mijał po drodze sklepik Nite Owl albo Seven-Eleven?

– Czemu nie, kurwa? – odparł Palmer. – Davidzie! – zawołał po chwili, kiedy ten mijał namalowany na pustej jezdni napis ZAKAZ PARKOWANIA POSTÓJ TAKSÓWEK.

David się odwrócił.

– Podstawią pociąg dopiero jutro, a do miasteczka są trzy mile. Tak tu napisali, na tylnej ścianie punktu informacyjnego. To daje sześć mil tam i z powrotem, pieszo. Zajmie ci to dwie godziny, nie licząc czasu, który stracisz, żeby ją odnaleźć.

David podniósł rękę na znak, że słyszy, jednak nie zwolnił kroku. Wiatr był zimny, wiał od strony gór, lecz podobało mu się, jak szarpie jego ubranie i mierzwi włosy. Z początku wypatrywał wilków, najpierw po jednej, potem po drugiej stronie drogi, ale kiedy żadnego nie zobaczył, wrócił myślami do Willi. I rzeczywiście, od drugiej czy trzeciej spędzonej z nią randki rzadko myślał o czym innym.

Odbiła jej szajba: Palmer nie miał co do tego żadnych wątpliwości, lecz David nie wierzył, żeby dbała tylko o siebie. Tak naprawdę miała po prostu dosyć siedzenia z bandą markotnych starych pierników narzekających, że spóźnią się na to czy tamto. Nie spodziewała się pewnie zbyt wiele po tym miasteczku, ale miała nadzieję, że się trochę zabawi, i to pociągało ją bardziej niż myśl, że Amtrak przyśle zastępczy pociąg, kiedy jej nie będzie.

I gdzie mogła się wybrać, żeby się zabawić?

Był pewien, że w Crowheart Springs nie ma czegoś, co można by nazwać nocnym klubem. Stacja kolejowa była tu po prostu długą zieloną szopą z wymalowanym z boku czerwoną, białą i niebieską farbą napisem WYOMING – STAN RÓWNOŚCI. Żadnych nocnych klubów ani dyskotek, ale musiały tam być niewątpliwie jakieś bary i doszedł do wniosku, że sprawdzi jeden z nich. Jeśli nie mogła liczyć na clubbing, zostały jej szafy grające.

Nadeszła noc i gwiazdy zapalały się na niebie, tak jakby ktoś rozwijał ze wschodu na zachód obszyty cekinami dywanik. Połówka księżyca wzeszła między dwoma szczytami, rozjaśniając chorym blaskiem drogę i otwarty teren po jej obu stronach. Wiatr świstał pod okapami stacji, lecz tutaj wydawał dziwne buczenie, które nie było do końca wibracją. Przypominało mu nuconą przez Pammy Andreeson melodię.

Idąc, nasłuchiwał za sobą odgłosów zbliżającego się pociągu. Nie słyszał go; kiedy wiatr ucichł, dobiegło go za to ciche, lecz doskonale słyszalne klik-klik-klik. Odwrócił się i zobaczył wilka, który stał mniej więcej dwadzieścia kroków za nim na drodze numer 26, na przerywanej środkowej linii. Był wielkości cielaka i miał sierść zmierzwioną niczym rosyjska czapa. W świetle gwiazd jego futro wydawało się czarne, oczy były koloru uryny. Zobaczył Davida i stanął. Otworzył pysk i zaczął ziajać, wydając dźwięk przypominający sapanie małej lokomotywy.

Nie było czasu się bać. David zrobił krok w jego kierunku i klasnął w dłonie.

– Wynoś się stąd! Sio! Już cię nie ma!

Wilk machnął ogonem i uciekł, zostawiając po sobie parujące na drodze numer 26 odchody. David uśmiechnął się, ale udało mu się nie wybuchnąć śmiechem; uznał, że nie powinien kusić licha. Czuł się jednocześnie wystraszony i absurdalnie, totalnie spokojny. Przyszło mu na myśl, żeby zmienić nazwisko z Davida Sandersona na Davida Pogromcę Wilków. Całkiem odpowiednie nazwisko dla doradcy inwestycyjnego.