Dykstra zacisnął pięści. Pierdolony Reality Channel, pomyślał.
Kobieta nadal wymiotowała.
– Skończ z tym, Ellen.
– Nie mogę!
– Nie? W porządku, dobrze. Ja z tym skończę. Jebana… dziewko.
Słowu „dziewko” towarzyszyło kolejne chlaśnięcie. Serce Dykstry osunęło się jeszcze niżej. Nie sądził, że to możliwe. Wkrótce będzie biło w jego brzuchu. Gdyby tylko udało mu się zaprząc do działania Doga! W opowiadaniu to by przeszło – zastanawiał się nawet nad kwestią tożsamości, zanim popełnił wielki błąd i skręcił na ten parking, i jeśli to nie było tym, co w podręcznikach pisania nazywają zapowiedzią przyszłych wypadków, to ciekawe, co nią jest?
Tak, przedzierzgnie się w swojego bohatera, wejdzie do damskiej toalety, stłucze na kwaśne jabłko Lee i pójdzie swoją drogą. Jak Shane w tym starym filmie z Alanem Laddem.
Kobieta znowu zwymiotowała z dźwiękiem podobnym do tego, który wydaje maszyna mieląca skały na kruszywo i Dykstra wiedział już, że nie zaprzęgnie do działania Doga. Dog był zmyślony. A to była rzeczywistość, która pokazywała mu język niczym stary moczymorda.
– Zrób to jeszcze raz, to zobaczysz, jak cię urządzę – powiedział Lee i w jego głosie zabrzmiał morderczy ton. Szykował się, żeby pójść na całość. Dykstra nie miał co do tego wątpliwości.
Będę zeznawał w sądzie. I kiedy zapytają, co zrobiłem, żeby temu zapobiec, odpowiem, że nic. Powiem, że słuchałem. Że zapamiętywałem. Że byłem świadkiem. Wyjaśnię, że tym właśnie zajmują się pisarze, kiedy akurat nie piszą.
Dykstra zastanawiał się, czy nie pobiec z powrotem do jaguara – cicho! – i nie zadzwonić z komórki na policję. Trzeba było tylko nacisnąć *99. Informujące o tym znaki stały mniej więcej co dziesięć mil. W RAZIE WYPADKU DZWOŃ Z KOMÓRKI NA NUMER *99. Tyle że nigdy nie można doczekać się gliniarza, kiedy jest potrzebny. Okaże się, że najbliższy jest w Bradenton albo Ybor City i kiedy tu dotrze, to małe czerwone rodeo dobiegnie końca.
Z damskiej toalety dobiegała teraz intensywna czkawka i stłumione odgłosy krztuszenia. Walnęły drzwi jednej z kabin. Kobieta wiedziała równie dobrze jak Dykstra, że Lee mówi serio. Kolejne wymioty doprowadzą go do szału i dokończy to, co zaczął. A jeśli go złapią? Zabójstwo drugiego stopnia. W afekcie. Może wyjść po piętnastu miesiącach i zacząć się umawiać z jej młodszą siostrą.
Wracaj do samochodu, John. Wracaj do samochodu, usiądź za kierownicą i odjedź stąd. Zacznij się przekonywać, że to nigdy się nie wydarzyło. I pamiętaj, żeby przez kilka następnych dni nie czytać gazet ani nie oglądać telewizji. To pomoże. Zrób to. Zrób to natychmiast. Jesteś pisarzem, nie bokserem. Masz pięć stóp dziewięć cali wzrostu, ważysz sto sześćdziesiąt dwa funty, boli cię bark i możesz jedynie pogorszyć sytuację. Więc wracaj do samochodu i zmów krótką modlitwę do tego z bogów, który zajmuje się kobietami takimi jak Ellen.
I właściwie odwracał się już, kiedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Dog nie był prawdziwy, ale prawdziwy był Rick Hardin.
Ellen Whitlow z Nokomis wpadła do jednej z kabin i wylądowała na kiblu z rozłożonymi nogami i zadartą spódnicą zupełnie jak zdzira, którą była, a Lee ruszył za nią, mając zamiar złapać ją za uszy i walnąć jej głupim łbem o ścianę. Miał tego dosyć. Chciał jej dać nauczkę, której nigdy nie zapomni.
Te myśli nie przechodziły mu zresztą przez głowę w jakiś uporządkowany sposób. W umyśle miał przede wszystkim czerwień. Pod nią, nad nią i przez nią sączył się śpiewny głos podobny do głosu Stevena Tylera z Aerosmith: Nie jesteś moją dziewczyną, nie jesteś moja, nie jesteś moja, nie zwalisz tego na mnie, jebana dziewko.
Dał trzy kroki do przodu i wtedy właśnie gdzieś w pobliżu zaczął rytmicznie trąbić klakson, zakłócając jego własny rytm, zakłócając jego koncentrację, rozpraszając go, każąc rozejrzeć się dookoła. Biiiip! Biiiip! Biiiip! Biiiip!
Alarm samochodowy, pomyślał. Spojrzał najpierw na wyjście z damskiej toalety, potem na kobietę siedzącą w kabinie. Na drzwi i na zdzirę. Jego pięści zacisnęły się w geście niezdecydowania. W końcu podniósł prawą dłoń z długimi, brudnymi paznokciami i pogroził jej palcem wskazującym.
– Rusz się, to zginiesz, suko – powiedział i pomaszerował do drzwi.
W sraczu było jasno jak w dzień i prawie tak samo jasno na parkingu, ale we wnęce między dwoma skrzydłami panował półmrok. Przez moment nic nie widział i nagle coś uderzyło go wysoko w plecy i poleciał do przodu, a potem, zaledwie po dwóch krokach potknął się o coś – o nogę – i rozłożył jak długi na betonie.
Napastnik nie czekał ani chwili. Kopnął go twardym butem w udo, paraliżując mięsień, a potem w tyłek w niebieskich dżinsach, prawie na wysokości krzyża. Lee zaczął się podnosić…
– Nie odwracaj się, Lee – odezwał się głos. – Mam w ręku łyżkę do opon. Leż dalej na brzuchu albo rozwalę ci łeb.
Lee został tam, gdzie leżał, z wyciągniętymi do przodu, prawie złączonymi rękoma.
– Wyjdź stamtąd, Ellen – rzekł mężczyzna, który go uderzył. – Nie mamy czasu na głupoty. Natychmiast stamtąd wyjdź.
Przez chwilę trwała cisza.
– Zrobił mu pan krzywdę? – spytała w końcu drżącym głosem zdzira. – Niech pan nie robi mu krzywdy!
– Nic mu nie jest, ale jeśli zaraz nie wyjdziesz, zrobię mu paskudną krzywdę. Będę musiał. – I po chwili: – To będzie twoja wina.
Przez cały czas monotonnie zawodził alarm. Biiip! Biiiip! Biiiip! Biiiip!
Lee zaczął powoli odwracać głowę. Zabolało. Czym rąbnął go ten kutas? Powiedział, że łyżką do opon? Nie pamiętał.
But wbił mu się ponownie w tyłek. Lee wrzasnął i położył z powrotem głowę na asfalcie.
– Pani wyjdzie, bo rozwalę mu łeb! Nie mam wyboru!
Kiedy się ponownie odezwała, była bliżej. Miała niepewny głos, lecz rozbrzmiewał w nim coraz wyraźniejszy gniew.
– Dlaczego pan to zrobił? Nie musiał pan tego wcale robić!
– Wezwałem policję przez komórkę – powiedział stojący nad nim mężczyzna. – Patrol jest na sto czterdziestej mili. Więc mamy dziesięć minut, może trochę mniej. Kto ma kluczyki, panie Lee-Lee? Pan czy ona?
Lee musiał się nad tym zastanowić.
– Ona – odparł w końcu. – Powiedziała, że za dużo wypiłem, żeby prowadzić.
– W porządku. Ellen, masz podejść do cruisera, wsiąść do niego i odjechać. Nie zatrzymuj się, aż dotrzesz do Lake City. A jeśli masz trochę oleju w głowie, tam też się nie zatrzymuj.
– Nie zostawię go z panem. – Ellen była teraz bardzo zagniewana. – Nie, kiedy trzyma pan to w ręku.
– Owszem, zostawisz. Odjedziesz stąd natychmiast albo zrobię z niego krwawą miazgę.
– Ty bydlaku!
Mężczyzna roześmiał się i ten śmiech przeraził Lee o wiele bardziej niż słowa.
– Liczę do trzydziestu. Jeśli do tego czasu nie wyjedziesz z tego parkingu na południe, odrąbię mu głowę od tułowia. I poślę ją do dołka jak piłkę golfową.
– Nie może pan tego…
– Zrób to, Ellie. Zrób to, skarbie.
– Słyszałaś go – rzekł mężczyzna. – Twój wielki stary pluszowy miś chce, żebyś odjechała. Jeśli jutro wieczorem pozwolisz, żeby dokończył to, co zaczął, i stłukł na miazgę ciebie i dziecko, nie mam nic przeciwko. Jutro mnie przy was nie będzie. Ale teraz mam dosyć pieprzenia się z wami. Dlatego zabieraj stąd swój głupi tyłek.
To był rozkaz, który rozumiała, wydany w języku, który znała, i Lee zobaczył mijające go gołe nogi w sandałach. Mężczyzna, który go powalił, zaczął głośno liczyć.