– Raz, dwa, trzy, cztery…
– Pospiesz się, do diabła! – zawołał Lee i but ponownie wbił mu się w tyłek, jednak teraz łagodniej, bardziej kołysząc nim, niż go przygważdżając. Ale i tak zabolało. Przez cały czas słyszał monotonne biiiip! biiip! biiiip! – Bierz dupę w troki!
Na to hasło sandały puściły się biegiem. Jej cień biegł obok. Kiedy mężczyzna doliczył do dwudziestu, zaterkotał podobny do maszyny do szycia silnik cruisera. Kiedy doliczył do trzydziestu, Lee zobaczył cofające się tylne światła samochodu. Czekał, że facet zacznie go okładać, i odetchnął z ulgą, kiedy do tego nie doszło.
A potem cruiser wjechał na drogę wyjazdową i odgłos silnika się oddalił.
– No i co mam z tobą teraz zrobić? – zapytał stojący nad nim mężczyzna i w jego głosie zabrzmiało coś w rodzaju zakłopotania.
– Niech pan nie robi mi krzywdy – powiedział Lee. – Proszę, niech pan nie robi mi krzywdy.
Kiedy tylne światła cruisera zniknęły z pola widzenia, Hardin przełożył łyżkę do opon z jednej ręki do drugiej. Miał spocone dłonie i o mało jej nie upuścił. To byłoby fatalne. Gdyby tak się stało, łyżka zadzwoniłaby głośno o beton i Lee zerwałby się w okamgnieniu na nogi. Nie był tak duży, jak wyobrażał sobie Dykstra, ale niebezpieczny. Dał już tego dowody.
Jasne, niebezpieczny wobec ciężarnych kobiet.
Nie powinien o nim w ten sposób myśleć. Jeśli pozwoli staremu Lee-Lee wstać, gra zacznie się od nowa. Czuł, że Dykstra próbuje wrócić, chce przedyskutować ten problem i prawdopodobnie kilka innych. Hardin przegonił go. To nie był odpowiedni czas ani miejsce dla wykładowcy języka angielskiego.
– No i co mam z tobą teraz zrobić? – zapytał z autentycznym zakłopotaniem.
– Niech pan nie robi mi krzywdy – powiedział leżący na ziemi facet. Miał na nosie okulary. To była spora niespodzianka. Ani Dykstra, ani Hardin nie sądzili, że będzie nosił okulary. – Proszę, niech pan nie robi mi krzywdy.
– Już wiem. – Dykstra powiedziałby pewnie: „Mam pomysł”. – Zdejmij okulary i połóż je obok siebie.
– Dlaczego…
– Nie gadaj, po prostu to zrób.
Lee, który miał na sobie spłowiałe lewisy i kowbojską koszulę (teraz wystającą ze spodni i zakrywającą mu tyłek) zaczął zdejmować prawą ręką okulary w drucianych oprawkach.
– Nie, zrób to drugą ręką.
– Dlaczego?
– Nie zadawaj pytań. Po prostu to zrób. Zdejmij je lewą ręką.
Lee zdjął dziwnie delikatne okulary i położył je na betonie. Hardin natychmiast przydeptał je obcasem. Rozległ się cichy trzask oprawek i jeszcze cichszy chrzęst szkła.
– Dlaczego to zrobiłeś? – wrzasnął Lee.
– A jak myślisz? Masz pistolet albo coś w tym rodzaju?
– Nie! Jezu, nie!
Hardin uwierzył mu. Jeśli miał broń, to była to strzelba na aligatory w bagażniku cruisera. Jednak nawet to było mało prawdopodobne. Stojąc przy drzwiach damskiej toalety, Dykstra wyobrażał sobie jakiegoś zwalistego budowlańca. Tymczasem facet wyglądał jak księgowy, który ćwiczy trzy razy w tygodniu w klubie fitness.
– Pójdę teraz chyba do mojego samochodu – powiedział Hardin. – Wyłączę alarm i odjadę.
– No. Jasne, może byś tak to…
Hardin postawił ostrzegawczo stopę na tyłku faceta, tym razem kołysząc nim trochę bardziej brutalnie.
– Może byś się tak przymknął? Swoją drogą, co tam w środku wyprawiałeś?
– Dałem jej, kurwa, naucz…
Hardin kopnął go mocno w biodro, w ostatniej sekundzie zmniejszając trochę siłę uderzenia. Ale tylko trochę. Lee krzyknął z bólu i ze strachu. Hardina zaniepokoiło to, co zrobił i jak to zrobił: zupełnie i bez zastanowienia. Jeszcze bardziej zaniepokoiło go, że chciał to powtórzyć, tyle że mocniej. Spodobał mu się ten okrzyk bólu i strachu i chętnie znów by go usłyszał.
Czym zatem różnił się od Zafajdanego Lee, leżącego tam w smudze cienia, która przesuwała się ukośnie po jego plecach? Różnica nie była zbyt wielka. I co z tego? To było denerwujące pytanie, pytanie za tysiąc punktów. Do głowy przyszło mu o wiele ciekawsze. Jak mocno mógłby kopnąć Lee w lewe ucho, tak żeby siła uderzenia nie osłabiła celności? Prosto w ucho, bang! Zastanawiał się także, jaki usłyszałby przy tym odgłos. Zgadywał, że satysfakcjonujący. Oczywiście robiąc to, mógł go zabić, ale czy świat dużo by na tym stracił? I kto by o tym wiedział? Ellen? Miał ją w dupie.
– Lepiej się zamknij, przyjacielu – powiedział Hardin. – W tym momencie to najlepsza rzecz, jaką możesz zrobić. Po prostu się zamknij. A kiedy zjawi się tu gliniarz z drogówki, możesz mu powiedzieć, co tylko, kurwa, chcesz.
– Dlaczego sobie nie pójdziesz? Po prostu odejdź i zostaw mnie w spokoju. Potłukłeś mi okulary, to ci nie wystarcza?
– Nie – odparł zgodnie z prawdą Hardin. – Wiesz co? – dodał po krótkim namyśle.
Lee nie odpowiedział.
– Będę szedł powoli do samochodu. Jeśli chcesz, możesz wstać i mnie dogonić. Załatwimy to jak mężczyźni.
– Jasne, oczywiście! – Lee roześmiał się przez łzy. – Gówno widzę bez okularów!
Hardin nasunął własne na nos. Nie chciało mu się już w ogóle sikać. Dziwna historia!
– Popatrz na siebie – powiedział. – Tylko na siebie popatrz.
Lee musiał coś usłyszeć w jego głosie, bo Hardin zobaczył w srebrnej poświacie księżyca, że zaczyna się trząść. Nic jednak nie powiedział, co w tych okolicznościach było chyba mądrym posunięciem. I stojący nad nim mężczyzna, który nigdy w życiu nie wziął udziału w żadnej bójce, nawet w szkole średniej, nawet w podstawówce, zrozumiał, że jest już po wszystkim. Gdyby Lee miał pistolet, mógłby próbować strzelić mu w plecy, kiedy będzie szedł do samochodu. Ale w innym wypadku nie. Lee był… jak brzmiało to słowo?
Sponiewierany.
Stary Lee-Lee był sponiewierany.
Hardinowi przyszedł do głowy kolejny pomysł.
– Mam twój numer rejestracyjny – powiedział. – I znam twoje nazwisko. Twoje i jej. Będę śledził gazety, dupku.
Żadnej reakcji ze strony Lee. Leżał po prostu na brzuchu, jego stłuczone okulary połyskiwały w świetle księżyca.
– Dobranoc, dupku – powiedział Hardin, po czym przeszedł przez parking i odjechał. Shane w jaguarze.
Czuł się dobrze przez dziesięć, może piętnaście minut. Dość długo, żeby włączyć radio, a później zdecydować się jednak na płytę Lucindy Williams. Nagle, zupełnie niespodziewanie żołądek podszedł mu do gardła i poczuł w ustach kurczaka i ziemniaki, które zjadł w Pot o’Gold.
Zjechał na pas awaryjny i chciał wysiąść, ale zorientował się, że jest już na to za późno. Nadal przypięty pasami wychylił się przez okno i zwymiotował na jezdnię przy drzwiach kierowcy. Cały się trząsł. Szczękały mu zęby.
Naprzeciwko pojawiły się światła i skręciły w jego stronę. Zwolniły. W pierwszej chwili Dykstra pomyślał, że to policja, nareszcie policjant z drogówki. Zawsze pojawiają się, kiedy nie są potrzebni, kiedy nikt ich nie chce. Po chwili doszedł do wniosku – nie miał co do tego wątpliwości – że to cruiser, z Ellen za kierownicą i Lee-Lee na miejscu pasażera, teraz z własną łyżką do opon na kolanach.
Ale to był tylko stary dodge załadowany dzieciakami. Jeden z nich – głupkowaty chłopak najprawdopodobniej z rudą czupryną – wystawił głowę przez okno i wrzasnął: „Rzygaj na nogi!”. Zaraz potem rozległa się salwa śmiechu, dodge dodał gazu i odjechał.
Dykstra zatrzasnął drzwiczki, odchylił do tyłu głowę, zamknął oczy i poczekał, aż przejdą mu dreszcze. Po pewnym czasie ustąpiły i żołądek wrócił do normy. Uświadomił sobie, że znowu chce mu się sikać, i wziął to za dobry znak.