Przypomniał sobie, jak chciał kopnąć Lee-Lee w ucho – jak mocno? z jakim odgłosem? – i na myśl o tym ponownie zrobiło mu się niedobrze. Próbował przestać o tym myśleć.
Zamiast tego jego umysł (na ogół posłuszny umysł) zajął się tym komendantem silosu atomowego stacjonującym gdzieś w Lonesome Crow w Dakocie Północnej (a może w Dead Wolf w Montanie). Tym, który powoli odchodził od zmysłów. Widział terrorystów za każdym krzakiem. Gromadził w szafce nieporadnie napisane broszury, ślęczał nocami przed ekranem komputera, penetrując paranoiczne zaułki Internetu.
Może Dog ruszy do Kalifornii, żeby wykonać jakieś zlecenie… będzie jechał samochodem, zamiast lecieć, ponieważ ma kilka specjalnych karabinów w bagażniku swojego plymoutha road runnera… i może nawali mu auto…
Jasne. Jasne, to było dobre. Albo mogło być, jeśli się nad tym jeszcze chwilę zastanowi. Czyżby sądził, że dla Doga nie ma miejsca w wielkim pustym amerykańskim interiorze? Chyba zawężał mu pole działania. Ponieważ w zależności od okoliczności każdy mógł wylądować wszędzie i robić wszystko.
Dreszcze ustąpiły. Dykstra uruchomił jaguara i ruszył z miejsca. Na wysokości Lake City znalazł czynną przez całą noc stację benzynową ze sklepem i zatrzymał się tam, żeby opróżnić pęcherz i napełnić bak (sprawdziwszy wcześniej, czy na parkingu i przy czterech dystrybutorach nie ma chryslera cruisera). Następnie dojechał do domu, zaprzątnięty myślami Ricka Hardina, i wszedł do swojego domu Johna Dykstry przy kanale. Przed wyjazdem zawsze nastawiał alarm przeciwwłamaniowy – nakazywał to rozsądek – i teraz wyłączył go, a następnie uaktywnił z powrotem na pozostałą część nocy.
Rower stacjonarny
I. Metaboliczni robotnicy
Tydzień po badaniach okresowych, które odkładał od roku (właściwie od trzech lat, na co zwróciłaby mu uwagę żona, gdyby jeszcze żyła), Richard Sifkitz został wezwany do doktora Brady’ego, który chciał omówić z nim wyniki. Nie słysząc żadnych jawnie złowrogich tonów w głosie lekarza, pacjent udał się dość chętnie na to spotkanie.
Wyniki zebrano w formie wartości liczbowych na arkuszu z nagłówkiem SZPITAL METROPOLITAN, NOWY JORK. Z wyjątkiem jednej linijki wszystkie nazwy badań i liczby wydrukowane były na czarno. Jedną wydrukowano na czerwono i Sifkitz zbytnio się nie zdziwił, widząc tam słowo CHOLESTEROL. Liczba, która wyróżniała się czerwonym kolorem (co było z pewnością zamierzone), wynosiła 226.
Sifkitz miał ochotę zapytać, czy to zły wynik, ale zaczął się zastanawiać, czy chce rozpocząć rozmowę od głupiego pytania. Nie wydrukowaliby go na czerwono, pomyślał, gdyby był dobry. Cała reszta była niewątpliwie dobra albo do zaakceptowania, i dlatego wydrukowali je na czarno. Nie przyszedł tu jednak, żeby o nich dyskutować. Lekarze mają dużo pracy i nie lubią marnować czasu na głaskanie po główce. Dlatego zamiast zadać głupie pytanie, zapytał, czy 226 to bardzo zły wynik. Doktor Brady odchylił się do tyłu w fotelu i splótł ręce na swojej chudej klatce piersiowej.
– Szczerze mówiąc – powiedział – to w ogóle nie jest zły wynik. Biorąc pod uwagę, co pan je – dodał, podnosząc palec.
– Wiem, że za dużo ważę – przyznał z pokorą Sifkitz. – Mam zamiar coś z tym zrobić. – W rzeczywistości wcale nie miał.
– Jeszcze szczerzej mówiąc – podjął doktor Brady – pańska masa ciała też nie jest najgorsza. Ponownie biorąc pod uwagę to, co pan je. A teraz chcę, żeby pan mnie uważnie wysłuchał, bo to jest rozmowa, którą odbywam z moimi pacjentami tylko raz. To znaczy z pacjentami płci męskiej; w kwestii masy ciała pacjentki zagadałyby mnie na śmierć, gdybym im pozwolił. Jest pan gotów?
– Tak – odparł Sifkitz, starając się spleść ręce na klatce piersiowej i odkrywając, że nie może tego zrobić. Odkrył mianowicie – albo ściśle biorąc, odkrył na nowo – że ma całkiem pokaźne piersi. Które, z tego, co wiedział, nie należały do standardowego wyposażenia mężczyzn dobiegających czterdziestki. Dał sobie spokój ze splataniem rąk i zamiast tego położył je na kolanach. Im szybciej zacznie się ten wykład, tym szybciej się skończy.
– Ma pan trzydzieści osiem lat i sześć stóp wzrostu – powiedział doktor Brady. – Powinien pan ważyć około stu dziewięćdziesięciu funtów i mieć podobny poziom cholesterolu. Dawno, dawno temu, w latach siedemdziesiątych nikt by się nie przejął, gdyby miał pan poziom dwieście czterdzieści, ale w latach siedemdziesiątych naturalnie nikt nie zabraniał panu palić w szpitalnej poczekalni. – Doktor potrząsnął głową. – Zależność między wysokim cholesterolem i chorobami serca okazała się jednak zbyt oczywista. Dlatego liczba dwieście czterdzieści została obniżona. Należy pan do ludzi, których los obdarzył dobrym metabolizmem. Nie wspaniałym, niech pan pamięta, ale dobrym. Ile razy w tygodniu stołuje się pan w McDonaldzie albo Wendy’s? Dwa razy?
– Raz – odparł Sifkitz. W rzeczywistości odwiedzał fast foody od czterech do sześciu razy w tygodniu, nie licząc zdarzających się czasem w weekend wypadów do Arby’s.
Doktor Brady podniósł rękę, jakby chciał powiedzieć „jak sobie życzysz”… co, jak uświadomił sobie w tym momencie Sifkitz, było hasłem Burger Kinga.
– Cóż, z pewnością gdzieś pan się stołuje, mówi nam o tym pańska masa ciała. W dniu, kiedy robiono panu badania, ważył pan dwieście dwadzieścia trzy funty, która to wartość nieprzypadkowo niewiele się różni od poziomu pańskiego cholesterolu.
Doktor uśmiechnął się lekko, widząc grymas na twarzy Sifkitza, lecz nie był to przynajmniej uśmiech pozbawiony sympatii.
– Oto, co działo się do tej pory w pańskim dorosłym życiu – powiedział. – Odżywia się pan tak samo, jak odżywiał się jako nastolatek, i na razie pański organizm… dzięki temu dobremu, może nawet niezwykłemu metabolizmowi… nieźle sobie z tym radził. W tym punkcie pomoże nam porównanie procesów metabolicznych do pracy zespołowej. Wykonywanej przez facetów w drelichach i martensach.
Niewykluczone, że pomoże tobie, pomyślał Sifkitz, ale na pewno nie mnie. Jego wzrok cały czas wracał do wydrukowanej na czerwono liczby, do owych dwustu dwudziestu sześciu.
– Ich zadaniem jest przejęcie i pozbycie się tego, co zrzuca im pan po pochylni. Część wysyłają do różnych wydziałów produkcyjnych. Resztę palą. Jeżeli pośle im pan więcej, niż zdołają przerobić, przybiera pan na wadze. Z czym właśnie mamy do czynienia, tyle że dzieje się to stosunkowo powoli. Wkrótce jednak, jeżeli nie dokona pan jakichś zmian, tempo przybierania na wadze się powiększy. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że pański aparat produkcyjny potrzebuje mniej paliwa niż kiedyś. Po drugie dlatego, że pańska ekipa metaboliczna – ci faceci w drelichach, z tatuażami na ramionach – nie robi się coraz młodsza. Nie są tak wydajni jak kiedyś. Pracują wolniej, kiedy trzeba segregować rzeczy i część odsyłać dalej, a część palić. I czasami narzekają.
– Narzekają? – zdziwił się Sifkitz.
Doktor Brady, z palcami rąk wciąż splecionymi na wąskiej klatce piersiowej (klatce piersiowej suchotnika, uznał Sifkitz; na pewno nie urosły mu na niej piersi), pokiwał swoją równie wąską głową. Sifkitzowi kojarzyła się z kształtnym pyskiem łasicy o przenikliwych oczach.
– W rzeczy samej. Mówią na przykład: „Czy on nigdy nie przystopuje?”, „Za kogo on nas uważa, za cyrkowych supermanów?” i „Jezu, czy ten facet nam kiedyś odpuści?”. A jeden z nich, malkontent… w każdej ekipie zdarza się ktoś taki… mówi pewnie: „A swoją drogą, co my go, kurwa, obchodzimy? Facet jest na górze, tak czy nie?”. I wcześniej czy później, zrobią to, co robi każda ekipa robotników, których zmusza się do zbyt długiej i zbyt ciężkiej pracy bez jednego parszywego wolnego weekendu, nie mówiąc już o płatnym urlopie: zaczną się obijać. Zaczną się lenić i zaniedbywać swoje obowiązki. Któregoś dnia jeden z nich w ogóle nie przyjdzie do roboty, a potem nadejdzie dzień… jeżeli go pan dożyje… kiedy jeden z nich się nie pojawi, bo umrze w domu na zawał albo na udar.