– To miłe – rzekł Sifkitz. – Może powinien pan występować na forum publicznym. Wygłaszać odczyty w całym kraju. Nawet u Oprah.
Doktor Brady rozplótł palce, pochylił się nad biurkiem i spojrzał na Richarda Sifkitza. Na jego twarzy nie było uśmiechu.
– Musi pan dokonać wyboru, a ja mam obowiązek to panu uświadomić, to wszystko. Albo zmieni pan swoje nawyki, albo za dziesięć lat odwiedzi pan mój gabinet z poważnymi problemami: masą ciała przekraczającą trzysta funtów, być może cukrzycą drugiego typu, żylakami, wrzodem żołądka i poziomem cholesterolu równym wadze mierzonej w funtach. W tym momencie może pan jeszcze temu zapobiec bez radykalnej diety, odsysania tłuszczu i ataku serca, który zwróciłby pana uwagę na cały problem. Później to będzie trudniejsze. Kiedy przekroczy pan czterdziestkę, będzie to trudniejsze z każdym rokiem. Po czterdziestce, Richardzie, sadło przyklei się panu do tyłka tak jak kupka niemowlęcia przykleja się do ściany sypialni.
– Eleganckie – mruknął Sifkitz i wybuchnął śmiechem. Nie mógł się powstrzymać.
Brady nie roześmiał się, ale przynajmniej się uśmiechnął i odchylił do tyłu w fotelu.
– Nie ma nic eleganckiego w tym, dokąd pan zmierza. Lekarze na ogół o tym nie rozprawiają podobnie jak policjanci nie opowiadają o obciętej głowie, którą znaleźli w rowie niedaleko miejsca wypadku, albo o zwęglonym dziecku, które odkryli w szafie dzień po tym, jak od świeczek na choince zajął się cały dom, jednak wiemy dość dużo o wspaniałym świecie otyłości, o kobietach, które wyhodowały pleśń między niemytymi od lat fałdami tłuszczu, o mężczyznach paradujących wszędzie w chmurze smrodu, ponieważ od dziesięciu lat nie mogą porządnie się podetrzeć.
Sifkitz skrzywił się i machnął ręką na znak, że ma dosyć.
– Nie mówię, że doprowadzi się pan do takiego stanu, Richardzie… Większość ludzi się do niego nie doprowadza, mają pewnie wbudowane hamulce, ale jest chyba ziarno prawdy w tym starym powiedzeniu, że ktoś tam wykopał sobie grób łyżką i widelcem. Pamiętaj o tym.
– Będę pamiętał.
– To dobrze. Mowa skończona. Albo kazanie. Cokolwiek to było. Nie powiem: „Idź i nie grzesz więcej”. Powiem tylko: „To zależy od ciebie”.
Chociaż w rubryce ZAWÓD swojej deklaracji podatkowej Sifkitz od dwunastu lat wpisywał ARTYSTA PRACUJĄCY NA WŁASNY RACHUNEK, nie uważał się za człowieka obdarzonego szczególnie bujną wyobraźnią i od ukończenia Uniwersytetu DePaul nie namalował z potrzeby serca żadnego obrazu (ani nawet rysunku, naprawdę). Miał w swoim dorobku okładki książek, kilka plakatów filmowych, dużo ilustracji w czasopismach i czasami okładki broszur na wystawy przemysłowe. Zrobił jedną okładkę płyty (grupy Slobberbone, którą szczególnie podziwiał), ale doszedł do wniosku, że nigdy nie wykona następnej, ponieważ w gotowym produkcie nie sposób zobaczyć szczegółów bez szkła powiększającego. Do tego w gruncie rzeczy sprowadzał się jego „artystyczny temperament”.
Gdyby ktoś go zapytał o jego ulubione dzieło, najprawdopodobniej nie umiałby odpowiedzieć. Przyciśnięty do muru, mógłby wskazać obraz młodej biegnącej po trawie blondynki, który zrobił dla firmy Downy produkującej płyn do zmiękczania tkanin, ale nawet to byłoby kłamstwem, czymś, co mówi się wyłącznie na odczepnego. Prawdę mówiąc, nie był artystą który miałby (albo musiał mieć) swoje ulubione prace. Minęło dużo czasu, odkąd po raz ostatni złapał za pędzel, żeby namalować coś innego niż to, co ktoś zamówił, żeby namalował, na ogół na podstawie szczegółowego opisu agencji reklamowej lub fotografii (tak było z biegnącą po trawie kobietą, najwyraźniej zachwyconą tym, że poradziła sobie w końcu z elektrycznością statyczną).
Ale natchnienie, pod którego wpływem tworzą najlepsi z nas – van Goghowie, Picassowie, Salvadorowie Dali – spływa także na maluczkich, nawet jeżeli zdarza im się to tylko kilka razy w życiu. Sifkitz wsiadł do autobusu, żeby wrócić do domu (nie miał samochodu od studenckich czasów), i siedząc w nim i wyglądając przez okno (wyniki badań z jedną wydrukowaną na czerwono pozycją tkwiły złożone w jego tylnej kieszeni), zorientował się, że bez przerwy zatrzymuje wzrok na różnych robotnikach i ekipach budowlanych, które mijał autobus: przemierzających plac budowy facetach w kaskach, czasem z wiadrami, a niekiedy z naręczami desek na ramionach; facetach z przedsiębiorstwa wodociągowego tkwiących do połowy w studzienkach włazowych, otoczonych żółtą taśmą z napisem ROBOTY KANALIZACYJNE; trzech facetach, którzy ustawiali rusztowanie przed witryną domu towarowego, podczas gdy czwarty rozmawiał przez komórkę.
Stopniowo zaczynał zdawać sobie sprawę, że w jego umyśle formuje się obraz domagający się swojego miejsca w realnym świecie. Po powrocie do domu (mieszkał w Soho, w lofcie służącym mu równocześnie za mieszkanie i pracownię) ruszył do zagraconej wnęki pod świetlikiem, nie podnosząc nawet listów z podłogi. Ściśle rzecz biorąc, rzucił na nie marynarkę.
Zatrzymał się tylko po to, żeby spojrzeć na kilka opartych o ścianę, naciągniętych na blejtram płócien i stwierdzić, że się nie nadają. Zamiast tego wziął zwykły biały karton i zaczął na nim rysować węglem. W ciągu następnej godziny dwukrotnie zadzwonił telefon. Pozwolił, żeby za każdym razem odebrała go automatyczna sekretarka.
Pracował nad tym obrazem z krótkimi lub dłuższymi przerwami – raczej jednak krótkimi, zwłaszcza gdy z upływem czasu zdał sobie sprawę, jaki jest dobry – przez następne dziesięć dni, zmieniając, kiedy wydawało się to naturalne, karton na płótno, które miało cztery stopy długości i trzy stopy szerokości. Była to największa powierzchnia, na której pracował od ponad dziesięciu lat.
Obraz przedstawiał czterech mężczyzn – robotników w dżinsach, popelinowych kurtkach i wielkich starych roboczych butach – stojących na poboczu wiejskiej drogi, która tuż za nimi wyłaniała się z głębokiego lasu (namalował go ciemnozieloną i szarą farbą szybkimi, zamaszystymi pociągnięciami pędzla). Dwaj pierwsi trzymali łopaty, trzeci dźwigał dwa wiadra, a czwarty był właśnie w trakcie zsuwania czapki z czoła, i ten gest idealnie wyrażał jego zmęczenie pod koniec dnia i świadomość, że robota nigdy się nie skończy; że w gruncie rzeczy więcej jest roboty pod koniec każdego dnia, niż było na początku. Ten czwarty facet w sfatygowanej starej płóciennej czapce z wydrukowanym nad daszkiem słowem LIPIDY, był brygadzistą. Rozmawiał przez komórkę z żoną. Już wracam, kochanie, nie, nie chcę nigdzie wychodzić, nie dzisiaj, za bardzo jestem skonany, chcę zacząć jutro z samego rana. Chłopcy trochę psioczyli, ale ich przekonałem. Sifkitz nie miał pojęcia, skąd to wszystko wie, lecz wiedział. Podobnie jak to, że facet z wiadrami to Freddy i że jest właścicielem ciężarówki, którą przyjechali. Stała tuż za obrazem, po prawej stronie; widać było kawałek jej cienia. Jeden z facetów z łopatami, Carlos, miał chory kręgosłup i chodził do kręgarza.
Na obrazie nie umieścił żadnej wskazówki, jaki rodzaj pracy wykonywali mężczyźni, to działo się poza obrazem, po lewej stronie, ale widać było, jacy są skonani. Sifkitz miał zawsze zamiłowanie do szczegółów (ta zielonoszara plama lasu była zupełnie nie w jego stylu) i zmęczenie wyryło się na ich twarzach. Dawało się to poznać po plamach potu na kołnierzykach koszul.
Niebo nad nimi miało dziwaczny, organiczny czerwony kolor.