Sifkitz oczywiście wiedział, co przedstawia obraz i dlaczego niebo jest czerwone. To była ekipa robotników, o której mówił lekarz, pod koniec dnia ciężkiej pracy. W prawdziwym świecie poza tym organicznym czerwonym niebem Richard Sifkitz, ich pracodawca, posilił się właśnie przed snem (zjadając być może resztki tortu albo odłożony na czarną godzinę pączek Krispy Kreme) i ułożył głowę na poduszce. Co oznaczało, że mogli nareszcie wrócić do domu. Czy oni sami coś zjedzą? Owszem, lecz nie tyle co on. Byli zbyt zmęczeni, żeby się objadać, malowało się to na ich twarzach. Ci faceci pracujący dla firmy LIPIDY SPÓŁKA Z O.O., zamiast zjeść porządny posiłek, uwalą się na kanapach i pooglądają przez chwilę telewizję. Może zasną przed telewizorem i obudzą się parę godzin później, kiedy skończą się normalne programy i Ron Popeil będzie pokazywał swoje najnowsze wynalazki zakochanej w nim publiczności w studio. Wyłączą wtedy telewizor pilotem i podrepczą do łóżka, rozbierając się po drodze i nie oglądając za siebie.
Wszystko to było na obrazie, chociaż żadna z tych rzeczy nie została namalowana. Sifkitz nie dostał na jego punkcie obsesji, obraz nie stał się jego życiem, ale rozumiał, że w jego życiu pojawiło się coś nowego, coś dobrego. Nie miał pojęcia, co z tym czymś zrobi, kiedy już skończy, lecz mało go to obchodziło. Na razie lubił po prostu wstawać rano i przyglądać się jednym okiem swojemu dziełu, wyciągając bokserki Big Dog spomiędzy pośladków. Przypuszczał, że kiedy obraz będzie gotów, będzie go musiał jakoś nazwać. Do tej pory rozważył i odrzucił tytuły „Na dzisiaj fajrant”, „Chłopaki robią fajrant” i „Berkowitz kończy robotę”. Berkowitz to oczywiście szef, brygadzista, ten z komórką Motoroli i czapką z napisem LIPIDY na głowie. Żaden z tytułów nie był do końca dobry, ale to mu nie przeszkadzało. Kiedy wymyśli odpowiedni, zda sobie z tego sprawę. Usłyszy w głowie kliknięcie i zda sobie sprawę. Tymczasem nie było pośpiechu. Nie miał nawet pewności, czy chodzi o obraz. Malując go, stracił piętnaście funtów. Może o to chodziło. A może nie.
II. Rower stacjonarny
Sifkitz przeczytał gdzieś – być może na tekturce saszetki z herbatą Salada – że dla osoby pragnącej zrzucić wagę najbardziej efektywnym ćwiczeniem jest wstawanie od stołu. Nie miał wątpliwości, że to prawda, lecz z biegiem czasu dochodził coraz bardziej do przekonania, że to nie zrzucenie wagi jest jego celem. Jego celem nie było także nabranie mięśni, chociaż obie te rzeczy mogły stanowić efekt uboczny. Stale myślał o metabolicznych robotnikach doktora Brady’ego, prostych facetach, którzy naprawdę próbowali wykonać dobrze swoją robotę, ale nie mogli się od niego doczekać pomocy. Trudno, żeby o nich nie myślał, skoro codziennie przez godzinę lub dwie malował ich oraz ich codzienny świat.
Dużo o nich fantazjował. O Berkowitzu, brygadziście, który chciał pewnego dnia założyć własną firmę budowlaną. O Freddym, do którego należała ciężarówka (dodge ram) i który uważał się za mistrza stolarki. O Carlosie, facecie z chorym kręgosłupem. I Whelanie, który był właściwie obibokiem. To byli ludzie, którzy mieli za zadanie uchronić go przed zawałem serca albo udarem. Musieli uprzątać spadające z dziwnego czerwonego nieba gówno, nim zablokuje drogę do lasu.
Tydzień po tym, jak zaczął malować (i na tydzień przedtem, zanim uznał, że jest gotów), Sifkitz udał się do sklepu Fitness Boys przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy i przyjrzawszy się dobrze bieżni i urządzeniu StairMaster (atrakcyjnemu, lecz drogiemu), kupił rower stacjonarny. Zapłacił dodatkowo czterdzieści dolarów za dostawę i montaż.
– Jeśli będzie pan na nim codziennie jeździł przez sześć miesięcy, pański cholesterol spadnie o trzydzieści punktów – powiedział sprzedawca, krzepki młodzieniec w T-shircie z nadrukiem Fitness Boys. – Mogę to panu praktycznie zagwarantować.
Piwnica budynku, w którym mieszkał Sifkitz, była mrocznym, rozległym labiryntem; rozbrzmiewało tu dudnienie pieca i piętrzyły się poustawiane w ponumerowanych boksach rzeczy lokatorów. Na samym końcu znajdowała się jednak wnęka, która cudownym zrządzeniem losu okazała się pusta. Tak jakby cały czas na niego czekała. Sifkitz kazał tragarzom postawić swoje nowe urządzenie do ćwiczeń na betonowej podłodze naprzeciwko gołej beżowej ściany.
– Zniesie pan na dół telewizor? – zapytał jeden z nich.
– Jeszcze się nie zdecydowałem – odparł Sifkitz, chociaż podjął już decyzję.
Przed ukończeniem obrazu jeździł codziennie na stacjonarnym rowerze mniej więcej przez piętnaście minut, wiedząc, że te piętnaście minut to prawdopodobnie za mało (chociaż z pewnością było to lepsze niż nic), lecz wiedząc również, że w tym momencie nie stać go na więcej. Nie dlatego, żeby nie dawał rady; piętnaście minut było za krótkim okresem, żeby się zmęczyć. W piwnicy po prostu się nudził. Świst kół i monotonne dudnienie pieca zaczęły mu szybko działać na nerwy. Zbyt wyraźnie zdawał sobie sprawę z tego, co w istocie robi, pedałując donikąd w piwnicy pod dwiema gołymi żarówkami, które rzucały podwójny cień na stojącą przed nim ścianę. Wiedział również, że sytuacja zmieni się na lepsze, kiedy ukończy obraz na górze i zacznie ten na dole.
Był to ten sam obraz, ale namalował go o wiele szybciej. Mógł to zrobić, ponieważ nie musiał na nim umieszczać Berkowitza, Carlosa, Freddy’ego i obiboka Whelana. Na tym obrazie nie było ich w ciągu dnia i namalował na beżowej ścianie samą wiejską drogę, stosując wymuszoną perspektywę, dzięki czemu gdy siedział na stacjonarnym rowerze, miał wrażenie, że droga wije się przed nim i znika w ciemnozielono-szarym lesie. Jazda na rowerze przestała być taka nudna, lecz po dwóch albo trzech sesjach doszedł do wniosku, że to nie koniec: to, co robił, nadal było tylko ćwiczeniem. Musiał na przykład dodać czerwone niebo, ale to żaden problem, trzeba tylko trochę pomachać pędzlem. Chciał domalować parę szczegółów na poboczach „z przodu”, a także trochę śmieci, ale to również było łatwe (i nawet zabawne). Prawdziwy problem nie miał nic wspólnego z obrazem. Z żadnym z dwóch obrazów. Polegał na tym, że Sifkitz nie miał przed sobą celu, i to zawsze drażniło go w tego rodzaju ćwiczeniach wykonywanych wyłącznie dla nich samych. Człowiek mógł dzięki nim odzyskać formę i lepiej się poczuć, ale same w sobie były bezsensowne. Egzystencjalnie bezsensowne. Chodziło w nich wyłącznie o to, co będzie potem, na przykład o ładną panienkę z działu graficznego jakiegoś czasopisma, podchodzącą do ciebie na przyjęciu i pytającą, czy schudłeś. To nawet w minimalnym stopniu nie mogło stanowić autentycznej motywacji. Sifkitz nie był wystarczająco próżny (lub wystarczająco jurny), żeby taka możliwość rajcowała go na dłuższą metę. W końcu go to nudziło i wracał do Krispy Kreme i starych nawyków. Nie, musiał po prostu zdecydować, gdzie leży ta droga i dokąd prowadzi. Wówczas będzie mógł udawać, że tam jedzie. Ten pomysł go podekscytował. Może był głupi – a nawet nienormalny – ale odczuwane przez niego podniecenie, choć niezbyt duże, wydawało się Sifkitzowi czymś prawdziwym. Poza tym nie musiał nikomu mówić, co kombinuje. W żadnym wypadku. Mógł nawet kupić atlas drogowy Randa-McNally’ego i codziennie zaznaczać na jednej z map przejechany dystans.
Z natury nie był introwertykiem, ale wracając z księgarni Barnes & Noble z nowym atlasem drogowym pod pachą, zaczął się zastanawiać, co go dokładnie tak pobudziło. Umiarkowanie wysoki poziom cholesterolu? Raczej wątpił. Solenne oświadczenie doktora Brady’ego, że ta walka będzie dla niego o wiele trudniejsza po czterdziestce? To mogło mieć z tym coś wspólnego, ale chyba nie aż tak wiele. A może dojrzał po prostu do zmiany? Coraz cieplej.
Trudy zmarła na wyjątkowo wredną białaczkę i Sifkitz towarzyszył jej w szpitalnej sali, kiedy odeszła. Pamiętał, jak głęboki był jej ostatni oddech, jak jej smutne i wyniszczone piersi uniosły się, kiedy go zaczerpnęła. Tak jakby wiedziała, że to koniec, że musi jej starczyć na wieki. Pamiętał, jak wypuściła z płuc powietrze, wydając przy tym dźwięk – szaaaaa! I jak potem jej piersi po prostu przestały się poruszać. W pewnym sensie przez cztery ostatnie lata żył na tym wstrzymanym oddechu. Tyle że teraz znowu zerwał się wiatr i Sifkitz złapał go w żagle.