Było jednak coś jeszcze, coś bardziej związanego z tą sprawą: robotnicy, których wezwał Brady i którym Sifkitz nadał nazwiska. Był Berkowitz, Whelan, Carlos i Freddy. Nie obchodzili doktora Brady’ego; metaboliczni robotnicy stanowili dla niego zwykłą metaforę. Chciał skłonić Sifkitza, żeby zaczął się trochę bardziej interesować tym, co dzieje się w jego wnętrzu, nic więcej, ta metafora nie różniła się wiele od opowieści mamy, która mówi swojemu brzdącowi, że „małe ludziki” naprawiają skórę na jego podrapanym kolanie.
Natomiast Sifkitz koncentrował się…
Wcale nie na sobie, pomyślał, potrząsając kluczami do klatki schodowej. Nigdy nie koncentrował się na sobie. Chodziło mu o tych facetów, którzy muszą wykonywać niekończące się prace porządkowe. I o drogę. Dlaczego muszą tak ciężko harować, żeby utrzymać na niej porządek? Dokąd ona prowadzi?
Uznał, że prowadzi do Herkimeru, małego miasteczka przy granicy z Kanadą. Na mapie północnej części stanu Nowy Jork znalazł cienką nieoznakowaną niebieską linię, biegnącą tam aż z Poughkeepsie, miejscowości leżącej na południe od stolicy stanu. Droga miała dwieście, może trzysta mil. Nabył bardziej szczegółowy atlas i przypiął pineskami do ściany mapę terenu, gdzie się zaczynała, tuż obok swojej namalowanej w pośpiechu… jak by tu ją nazwać? Mural nie był odpowiednim słowem. Zdecydował się na „projekcję”.
I wsiadając tego dnia na stacjonarny rower, wyobrażał sobie, że ma za sobą Poughkeepsie; nie stary telewizor w boksie 2-G, nie stos kufrów w 3-F i nie przykryty brezentem terenowy motocykl w 4-A, ale Po’-town. Przed nim wiła się wiejska droga, zwykły niebieski zygzak dla monsieur Randa-McNally’ego, który jednak na szczegółowej mapie topograficznej nosił nazwę Old Rhinebeck Road. Wyzerował licznik przejechanych mil, utkwił wzrok w miejscu, gdzie betonowa podłoga stykała się ze ścianą, i pomyślał: To jest naprawdę droga do zdrowia. Jeśli wbijesz to sobie do głowy, nie będziesz musiał się martwić, że po śmierci Trudy odbiła ci trochę szajba.
Ale jego serce uderzało odrobinę za szybko (jakby już zaczął pedałować) i czuł się tak, jak przypuszczał, czuje się większość ludzi przed podróżą do nowego miejsca, gdzie mogą poznać nowych ludzi i doświadczyć nowych przygód. Nad prostym panelem kontrolnym roweru stacjonarnego był uchwyt na puszkę i wsadził tam red bulla, który uchodził za napój energetyczny. Ubrany był w szorty gimnastyczne i starą zapinaną koszulę, ponieważ miała kieszeń. Wsadził do niej dwa owsiane ciasteczka z rodzynkami. Zarówno owies, jak i rodzynki obniżały podobno poziom lipidów.
A skoro już o nich mowa, chłopcy z Lipidów, spółki z o.o., mieli wolny dzień. Dyżurowali oczywiście na obrazie na górze – nienadającym się do niczego, niemającym wartości rynkowej obrazie, który był zupełnie nie w jego stylu – ale tu na dole wsiedli do dodge’a Freddy’ego i pojechali do… do…
– Z powrotem do Poughkeepsie – powiedział. – Słuchają Kateem w lokalnym radiu i popijają piwo z butelek schowanych w papierowych torebkach. Dzisiaj… co dzisiaj robiliście, chłopcy?
Przeczyściliśmy kilka przepustów, szepnął głos. Wiosenne roztopy o mało nie zalały drogi koło Priceville. A potem zrobiliśmy wcześnie fajrant.
Dobrze. To była dobra wiadomość. Nie będzie musiał zsiadać z roweru i omijać rozlewisk.
Richard Sifkitz utkwił wzrok w ścianie i zaczął pedałować.
III. Na drodze do Herkimeru
To było jesienią 2002, rok po tym jak bliźniacze wieże runęły na ulice dzielnicy finansowej, i życie w Nowym Jorku wracało do lekko paranoicznej wersji normalności… tyle że w Nowym Jorku to właśnie lekka paranoja jest normą.
Richard Sifkitz nigdy nie czuł się zdrowszy i szczęśliwszy. Każdy jego dzień dzielił się harmonijnie na cztery części. Rano pracował nad płatnymi zamówieniami i wyglądało na to, że ma ich więcej niż kiedykolwiek. Sytuacja gospodarcza wyglądała fatalnie, pisały o tym wszystkie gazety, ale sytuacja gospodarcza pracującego na własny rachunek Richarda Sifkitza była znakomita.
Nadal jadał lunch u Dugana przy sąsiedniej przecznicy, ale zamiast tłustego podwójnego cheeseburgera zamawiał teraz na ogół sałatkę, a po południu pracował nad nowym obrazem dla siebie: na początek nad dokładniejszą wersją „projekcji” na ścianie piwnicy. Obraz Berkowitza i jego ekipy stał odsunięty na bok i przykryły starym prześcieradłem. Już do niego nie wracał. Teraz chciał mieć lepszą wersję tego, co służyło mu dobrze na dole, czyli drogę do Herkimeru, na której nie pracowali już robotnicy. Po cóż mieliby tam dalej pracować? Ostatnio chyba sam dbał o tę drogę? Dbał o nią i robił to cholernie dobrze. Pod koniec października odwiedził ponownie Brady’ego, żeby sprawdzić poziom cholesterolu, i tym razem wynik był wydrukowany na czarno, nie na czerwono: 179. Brady spojrzał na niego nie tylko z podziwem, lecz z zazdrością.
– To wynik lepszy od mojego – powiedział. – Naprawdę wziął pan to sobie do serca, prawda?
– Chyba tak – przyznał Sifkitz.
– I nie ma pan już prawie tego piwnego brzucha. Ćwiczy pan?
– Kiedy tylko mogę – odparł Sifkitz i nie dodał nic więcej. W tym czasie jego ćwiczenia nabrały dziwnego charakteru. Niektórzy ludzie mogli je w każdym razie uznać za dziwne.
– No cóż – mruknął Brady. – Jeżeli pan to robi, nie ma się czego wstydzić. Taka jest moja rada.
Sifkitz uśmiechnął się, ale tej rady nie wziął sobie do serca.
Wieczory – czwartą część Zwyczajnego Dnia Sifkitza – spędzał, oglądając telewizję albo czytając książkę i popijając przy tym na ogół sok pomidorowy albo V-8 zamiast piwa, zmęczony, lecz zadowolony. Chodził również godzinę wcześniej spać i dodatkowa godzina snu dobrze mu służyła.
Ukoronowaniem jego dnia była część trzecia, od czwartej do szóstej. Te dwie godziny spędzał na swoim stacjonarnym rowerze, jadąc niebieskim zygzakiem między Poughkeepsie i Herkimerem. Na mapach topograficznych zygzak zmieniał nazwę z Old Rhinebeck Road na Cascade Falls Road i Woods Road; przez pewien czas był nawet Dump Road. Sifkitz pamiętał, że na początku nawet piętnaście minut na stacjonarnym rowerze wydawało mu się wiecznością. Obecnie zmuszał się, żeby zakończyć jazdę po dwóch godzinach. Ostatecznie kupił sobie budzik i zaczął go nastawiać na szóstą po południu. Agresywny terkot urządzenia był dość głośny, żeby go… no cóż…
Był dość głośny, żeby go obudzić.
Sifkitzowi trudno było uwierzyć, że zasypia w piwnicy, jadąc na stacjonarnym rowerze ze stałą szybkością piętnastu mil na godzinę, ale było to lepsze niż przyznanie, że dostaje lekkiego świra na drodze do Herkimeru. Albo w swojej piwnicy w Soho, jeśli brzmiało to lepiej. Innymi słowy, że ma urojenia.
Przeskakując pewnego wieczoru z kanału na kanał, trafił na program o hipnozie. Facet, z którym rozmawiano, hipnotyzer, który wymyślił sobie pseudonim Joe Saturn, twierdził, że wszyscy codziennie uprawiamy autohipnozę. Stosujemy ją, chcąc wprowadzić się rano w nastrój do pracy; stosujemy ją żeby „wprowadzić się w akcję”, kiedy czytamy powieści albo oglądamy filmy; stosujemy ją, żeby zasnąć w nocy. To ostatnie było ulubionym przykładem Joego Saturna i rozprawiał długo o czynnościach wykonywanych przez „ludzi, którym udaje się łatwo zasnąć”: sprawdzaniu zamków w drzwiach i oknach, wypijaniu szklanki wody, odmawianiu krótkiej modlitwy albo oddawaniu się medytacjom. Porównywał je do chwytów, które hipnotyzer stosuje wobec swoich pacjentów, i do tego, co sam mówił w czasie seansu – licząc na przykład od dziesięciu do zera albo zapewniając pacjenta, że „bardzo chce mu się spać”. Sifkitz chętnie się z nim zgodził i od razu uznał, że pedałuje przez dwie godziny na stacjonarnym rowerze w stanie lekkiej lub umiarkowanej hipnozy.