Na górnej półce poza zasięgiem rąk dziewczynek leżała strzelba kalibru.410, nieużywana od lat, prawie zapomniana, oraz pudełko z nabojami, tak ciemne, że prawie nie można było przeczytać z boku napisu „Winchester”, tyle że on go przeczytał bez większego trudu i właśnie wtedy zrozumiał, że wcielił się w postać potencjalnego samobójcy. Starał się za wszelką cenę powstrzymać Carlosa albo przestać nim być, ale nie potrafił dokonać ani jednego, ani drugiego, choć czuł, że jego łóżko jest tak blisko, po drugiej stronie spowijającej go od stóp do głów gazy.
Teraz stał ponownie przy imadle. Strzelba tkwiła w nim, obok na blacie stołu leżało pudełko z nabojami i była tam również piła, ucinał lufę strzelby, ponieważ z uciętą lufą łatwiej było zrobić to, co musiał zrobić, a kiedy otworzył pudełko z nabojami, były ich dwa tuziny, grubych zielonych sukinsynów z mosiężnymi spodami, i dźwięk, jaki wydawała strzelba, gdy Carlos zatrzasnął zamek, nie brzmiał kling!, lecz KLAK!, i w ustach czuł smak oleju i kurzu, oleju na języku i kurzu od wewnętrznej strony policzków i na zębach, i bolały go plecy, bolały go JSS, tak właśnie nazywali opuszczone budynki (a czasami i takie, które nie były wcale opuszczone), kiedy miał kilkanaście lat i biegał z Deaconami po Po’-town, to był skrót od JAK SKURWYSYN, i tak właśnie bolały go plecy, ale teraz, kiedy nie pracował, nie przysługiwały mu świadczenia, Jimmy Berkowitz nie miał kasy na speed, a Carlos Martinez nie miał kasy na leki, które złagodziłyby choć trochę ból, nie stać go było na kręgarza, który uśmierzał ból, i na raty za dom, aj karamba, jak mówią żartem, lecz on wcale teraz nie żartował, aj karamba, wyglądało na to, że stracą dom, niespełna pięć lat przed końcem spłat, chyba go stracą si-si, señor, i wszystko to była wina tego chuja Sifkitza, który nagle zabrał się do konserwacji drogi, i zakrzywiony spust pod jego palcem miał kształt półksiężyca, zupełnie jak białka zerkających na niego psich oczu.
Wtedy właśnie Sifkitz obudził się, płacząc i dygocząc, z nogami nadal na łóżku i wiszącą nad podłogą głową. Wyczołgał się z sypialni i popełzł przez duży pokój do sztalugi pod świetlikiem. W połowie drogi udało mu się wstać.
Na sztaludze nadal stał obraz przedstawiający pustą drogę, lepsza i bardziej kompletna wersja tego z dołu, namalowanego na ścianie wnęki. Ściągnął go, w ogóle mu się nie przyglądając, i zastąpił kartonem o rozmiarach dwie na dwie stopy. Złapał najbliższe narzędzie, które zostawiało ślad (tak się złożyło, że był to długopis UniBall Vision Elite), i zaczął rysować. Robił to przez kilka godzin. W którymś momencie (pamiętał to bardzo mgliście) zachciało mu się sikać i poczuł cieknącą po nodze gorącą strugę. Łzy płynęły mu z oczu, póki nie skończył obrazu. Wówczas, nareszcie przestawszy płakać, cofnął się o krok i przyjrzał swemu dziełu.
To był garaż Carlosa w październikowe popołudnie. Pies, Pepe, stał przed nim, strzygąc uszami. Zwabił go odgłos strzału. Na obrazie nie było śladu Carlosa, ale Sifkitz wiedział dokładnie, gdzie leży ciało, po lewej stronie, pod roboczym stołem z imadłem przymocowanym do krawędzi. Jeśli jego żona była w domu, powinna usłyszeć strzał. Jeśli gdzieś wyszła – po zakupy albo, co bardziej prawdopodobne, do pracy – mogło minąć parę godzin, zanim wróci do domu i go znajdzie.
Pod obrazem nagryzmolił słowa MĘŻCZYZNA ZE STRZELBĄ. Nie pamiętał, kiedy to zrobił, lecz to było jego pismo i właściwa nazwa dla obrazu. Nie widział na nim mężczyzny ani strzelby, ale to był właściwy tytuł.
Sifkitz usiadł na kanapie i schował głowę w dłoniach. W prawej czuł dotkliwy ból od ściskania nieporęcznego, zbyt małego narzędzia do rysowania. Próbował tłumaczyć sobie, że miał po prostu zły sen i obraz jest wynikiem tego snu. Że nigdy nie było żadnego Carlosa ani firmy Lipidy Spółka z o.o., że wszystko to jest produktem jego wyobraźni pobudzonej nieostrożną metaforą doktora Brady’ego.
Ale sny zacierają się w pamięci, a te obrazy – telefon z pękniętą beżową obudową, mikrofalówka, miska z bananami, psie oko – były cały czas wyraźne. Coraz wyraźniejsze.
Jedno jest pewne, powiedział sobie. Skończył z cholernym rowerem stacjonarnym. To za bardzo zbliżało się do obłędu. Jeśli pójdzie dalej tą drogą wkrótce obetnie sobie ucho i wyśle je pocztą nie do swojej dziewczyny (nie miał takowej), lecz do doktora Brady’ego, który z pewnością ponosił za to odpowiedzialność.
– Koniec z rowerem – powiedział, nadal chowając głowę w ramionach. – Może zapiszę się do Fitness Boys, zrobię coś w tym rodzaju, ale skończyłem już z tym pieprzonym stacjonarnym rowerem.
Tyle że nie zapisał się do Fitness Boys i po tygodniu spędzonym bez porządnych ćwiczeń (spacerował, lecz to nie było to samo – po chodnikach spacerowało za dużo ludzi i tęsknił za spokojną Herkimer Road) nie mógł już tego dłużej wytrzymać. Zalegał z oddaniem najnowszego projektu, którym była ilustracja w stylu Normana Rockwella dla Fritos Corn Chips, i dostał ponaglające telefony od swojego agenta i faceta zajmującego się kontaktami z Fritos w agencji reklamowej. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło.
Co gorsza, miał kłopoty z zaśnięciem.
Sen nie wydawał mu się już tak wyrazisty i uznał, że to tylko spozierający z rogu pokoju obraz, przedstawiający garaż Carlosa, odświeża jego wspomnienie w podobny sposób, w jaki mgiełka wody ze zraszacza może odświeżyć więdnącą roślinę. Nie mógł się zmusić, żeby go zniszczyć (był cholernie dobry), ale odwrócił go o sto osiemdziesiąt stopni, tak że stał teraz przodem do ściany.
Po południu zjechał windą do piwnicy i wsiadł na stacjonarny rower, który zmienił się w starego trzybiegowego raleigha, kiedy tylko popatrzył na „projekcję” na ścianie. Jadąc dalej na północ, przekonywał sam siebie, że wrażenie, iż ktoś za nim jedzie, jest złudzeniem, które zrodziło się we śnie i podczas gorączkowych godzin przy sztaludze. Przez krótki okres nawet w to wierzył, choć w gruncie rzeczy wiedział, że to nieprawda. Miał powody, żeby w to wierzyć. Najważniejsze, że znowu przespał całą noc i skończył pracę nad bieżącym zamówieniem.
Namalował obraz przedstawiający chłopców zajadających chipsy Fritos z torebki na idyllicznym podmiejskim boisku baseballowym, wysłał go przez posłańca, i nazajutrz dostał czek na dziesięć tysięcy dwieście dolarów wraz z liścikiem od Barry’ego Casselmana, jego agenta. „Trochę mnie wystraszyłeś, skarbie”, napisał Barry. Nie tylko ciebie, skarbie, pomyślał Sifkitz.
W następnym tygodniu często przychodziło mu do głowy, że powinien opowiedzieć komuś o swoich przygodach pod czerwonym niebem, jednak za każdym razem odsuwał od siebie tę myśl. Mógłby opowiedzieć o tym Trudy, ale oczywiście gdyby Trudy z nim była, w ogóle by do tego wszystkiego nie doszło, Pomysł, żeby powiedzieć Barry’emu, był śmieszny; pomysł, żeby powiedzieć doktorowi Brady’emu, właściwie lekko przerażający. Doktor Brady poleciłby dobrego psychiatrę, zanim zdołałby wymówić słowa „wielofazowy inwentarz osobowości z Minnesoty”.
Wieczorem tego dnia, kiedy dostał czek z Fritos, Sifkitz dostrzegł zmianę na muralu w piwnicy. Przerwał nastawianie budzika i podszedł do „projekcji” (z puszką dietetycznej coli w jednej ręce, solidnym, małym biurkowym zegarem Brookstone w drugiej oraz rodzynkowo-owsianymi ciasteczkami schowanymi bezpiecznie w kieszeni starej koszuli). Coś tam było na górze, rzeczywiście, coś się zmieniło, ale początkowo za cholerę nie potrafił powiedzieć co. Zamknął oczy, policzył do pięciu (oczyszczając w tym czasie umysł, stara sztuczka), a potem ponownie je otworzył, tak szeroko, że wyglądał jak karykatura człowieka udającego przerażenie. Tym razem od razu dostrzegł zmianę. Zniknęła namalowana nad drzwiami do kotłowni jasnożółta plama, a także puszki po piwie. I niebo nad drzewami miało teraz ciemniejszy czerwony kolor. Słońce albo zachodziło, albo już całkiem zaszło. Na drodze do Herkimeru zapadała noc.