– Jesteś stuknięty – mruknął, wsuwając ponownie końcówkę śrubokręta w nacięcie śruby. – Zrób to i skończ z tym raz na zawsze.
Wykonał jeden pełny obrót śrubokrętem (i było to łatwe; ten, kto zmontował rower na zapleczu Fitness Boys, zbytnio się do tego nie przyłożył), ale kiedy to zrobił, rodzynkowo-owsiane ciasteczko poruszyło się w jego kieszeni i przypomniał sobie, jak wspaniale zawsze smakowało, kiedy jechał rowerem. Puszczał po prostu prawą ręką kierownicę, wyjmował ciastko z kieszeni, odgryzał kilka kęsów, a potem popijał je mrożoną herbatą. To było idealne połączenie. Wspaniale było po prostu tak pędzić, urządzając sobie po drodze mały piknik. A te sukinsyny chciały mu to odebrać.
Kilkanaście obrotów śruby, może nawet mniej, i pedał spadnie na betonową podłogę – KLUNK. Wtedy będzie mógł zająć się drugim, a później swoim życiem.
To nie jest w porządku, pomyślał.
Jedna jedyna przejażdżka, na pamiątkę dawnych czasów.
I podnosząc nogę, żeby umieścić tyłek (o wiele twardszy i jędrniejszy niż w czasach, gdy jego poziom cholesterolu wydrukowany był na czerwono) na siodełku, pomyślał: W ten właśnie sposób zawsze kończą się takie opowieści. Że biedny palant mówi: „To ostatni raz, już nigdy więcej tego nie zrobię”.
Święta prawda, pomyślał, ale założę się, że w prawdziwym życiu ludziom uchodzi to na sucho. Założę się, że stale uchodzi im na sucho.
Jakiś głos mruczał, że prawdziwe życie nigdy takie nie było, że to, co robił (i czego doświadczał), nie przypomina pod żadnym względem prawdziwego życia, tak jak je pojmował. Odsunął od siebie jednak ten głos i przestał go słuchać.
To był piękny wieczór na przejażdżkę po lesie.
VI. Zakończenie niezupełnie takie, jakiego się wszyscy spodziewają
Mimo to dostał od losu jeszcze jedną szansę.
To było tej nocy, kiedy po raz pierwszy usłyszał za sobą wyraźny warkot silnika. Tuż przed tym, jak zadzwonił budzik, raleigh, którym jechał, zaczął nagle rzucać wydłużony cień na drogę – rodzaj cienia, który mogą tylko tworzyć reflektory samochodu.
A potem zaterkotał budzik, ale to nie był jazgot, tylko dobiegający gdzieś z oddali, niemal melodyjny pomruk.
Zbliżała się ciężarówka. Nie musiał się oglądać, żeby ją zobaczyć (właściwie człowiek nigdy nie chce się oglądać, żeby zobaczyć depczącego mu po piętach straszliwego wroga, doszedł do wniosku później tej nocy, gdy leżał w swoim łóżku i nie mógł się pozbyć przyprawiającego o zimne i gorące dreszcze przekonania, że tylko sekundy lub cale dzieliły go od katastrofy). Widział cień, który robił się coraz dłuższy i ciemniejszy.
Proszę się pospieszyć, panowie, zamykamy, pomyślał i zacisnął mocno powieki. Nadal słyszał budzik, którego terkot nie różnił się jednak od cichego mruczenia, z całą pewnością nie był od niego głośniejszy, znacznie głośniejszy natomiast był warkot silnika, tego pod maską ciężarówki Freddy’ego, ciężarówka siedziała mu niemal na kole i przypuśćmy, że nie zamierzali tracić nawet minuty na rozmowę. Przypuśćmy, że ten z nich, który siedział za kierownicą, po prostu wciśnie gaz do dechy i go przejedzie. Zrobi z niego krwawą miazgę.
Sifkitz nie miał zamiaru otwierać oczu, nie tracił czasu, żeby przekonać się, czy jest nadal na pustej drodze, czy we wnęce w piwnicy. Zamiast tego zacisnął jeszcze mocniej powieki, skupił całą uwagę na terkocie budzika i zmienił uprzejmy głos barmana w niecierpliwy ryk:
PROSZĘ SIĘ POSPIESZYĆ, PANOWIE, ZAMYKAMY!
I nagle, dzięki Bogu, to warkot silnika zaczął cichnąć, a terkot budzika narastać, upodobniając się do znajomego ostrego jazgotu. I tym razem, kiedy otworzył oczy, zobaczył obraz drogi, a nie samą drogę.
Lecz teraz niebo przybrało czarną barwę, jego organiczna czerwień skryła się w mroku nocy. Droga była jaskrawo oświetlona, a cień roweru – raleigha – czarny jak smoła na usłanej liśćmi twardej ziemi. Mógł tłumaczyć sobie, że zsiadł ze stacjonarnego roweru i przemalował obraz, pozostając w stanie transu, ale wiedział, że to nieprawda, nie tylko dlatego, że nie miał rąk pochlapanych farbą.
To moja ostatnia szansa, pomyślał. Ostatnia szansa, żeby uniknąć zakończenia, którego wszyscy spodziewają się w takich opowieściach.
Ale był po prostu zbyt zmęczony, zbyt roztrzęsiony, żeby zająć się teraz stacjonarnym rowerem. Zajmie się nim jutro. To znaczy jutro z samego rana. W tym momencie chciał tylko uciec z tego okropnego miejsca, gdzie rzeczywistość okazała się taka krucha. Pamiętając o tym, Sifkitz podszedł do stojącej przy drzwiach skrzynki po pomarańczach Pomona (na chwiejnych nogach i cały pokryty cienką warstwą potu – tego cuchnącego, który bierze się ze strachu, nie ze zmęczenia) i wyłączył budzik. A potem wrócił na górę i położył się do łóżka. Minęło wiele czasu, nim zmorzył go sen.
Nazajutrz rano zszedł do piwnicy po schodach, gardząc windą. Stąpał pewnym krokiem, z podniesioną głową i zaciśniętymi ustami, jak Człowiek, Który Ma Do Wykonania Misję. Ignorując stojący na skrzyni budzik, podszedł od razu do stacjonarnego roweru, przyklęknął na kolano i wsunął ponownie końcówkę śrubokręta w nacięcie śruby, jednej z czterech, które mocowały lewy pedał.
…i zanim się zorientował, pędził znów z zawrotną szybkością drogą, oświetlony z tyłu światłami ciężarówki, aż poczuł się w końcu niczym człowiek na ciemnej scenie rozjaśnionej tylko pojedynczym reflektorem. Silnik ciężarówki pracował głośno (coś było nie w porządku z tłumikiem albo rurą wydechową) i nieregularnie. Wątpił, by stary Freddy zawracał sobie głowę przeglądem technicznym. Raczej nie, skoro trzeba było zapłacić raty za dom, kupić coś do jedzenia, dzieciaki potrzebowały aparatów na zęby i nie dostał od dawna żadnej tygodniówki.
Miałem swoją szansę, pomyślał. Miałem szansę wczoraj wieczorem i nie wykorzystałem jej.
Dlaczego to zrobiłem? – pomyślał. Dlaczego, skoro dobrze wiedziałem, czym to się skończy?
Bo w jakiś sposób mnie zmusili. Zmusili mnie.
A teraz przejadą mnie i zginę w tym lesie.
Ale ciężarówka go nie przejechała. Zamiast tego wyprzedziła go, o mało nie wpadając lewymi kołami do zasypanego liśćmi rowu, a potem skręciła i zajechała mu drogę.
Spanikowany Sifkitz zapomniał o najważniejszej rzeczy, którą powtarzał mu ojciec, kiedy przyniósł do domu raleigha: kiedy chcesz się zatrzymać, Richie, wciśnij do tyłu pedał. Zatrzymaj tylne koło roweru i jednocześnie zaciągnij ręczny hamulec, który blokuje przednie. Inaczej…
Inaczej stanie się to, co się teraz stało. Przerażony, zacisnął obie dłonie w pięści, zaciągając ręczny hamulec po lewej stronie kierownicy i blokując przednie koło. Rower wysadził go z siodła i Sifkitz poleciał na ciężarówkę z namalowanym na drzwiczkach kierowcy napisem LIPIDY Spółka z o.o. Wyciągnął przed siebie ręce i uderzył nimi w skrzynię ciężarówki tak mocno, że stracił w nich czucie. A potem runął na ziemię, zastanawiając się, ile połamał kości.
Otworzyły się nad nim drzwiczki i usłyszał chrzęst deptanych przez robocze buciory liści. Nie podniósł wzroku. Czekał, aż go złapią i podniosą z ziemi, lecz nikt tego nie zrobił. Liście pachniały starym suchym cynamonem. Kroki ominęły go z obu stron i chrzęst nagle ucichł.
Sifkitz usiadł i przyjrzał się swoim dłoniom. Wewnętrzna część prawej krwawiła, a nadgarstek lewej zaczynał już puchnąć, ale chyba nie był złamany. Rozejrzał się i w czerwonym blasku tylnych świateł dodge’a zobaczył swojego raleigha. Był naprawdę piękny, kiedy tato przyniósł go ze sklepu z rowerami, lecz teraz to się zmieniło. Przednie koło zostało mocno scentrowane, a tylna opona spadła częściowo z obręczy. Po raz pierwszy Sifkitz poczuł coś innego niż strach. Tym nowym uczuciem był gniew.