A potem cicho się roześmiał – naprawdę nie mógł się powstrzymać – i ruszył dalej w stronę Crowheart Springs. Tym razem oglądał się nie tylko na boki, lecz co pewien czas przez ramię, ale wilk nie wrócił. Nabrał za to pewności, że usłyszy zbliżający się zastępczy skład; część ich pociągu, która nadal stała na torach, została pewnie usunięta i czekający na stacji ludzie znajdą się wkrótce z powrotem w drodze – Palmerowie, Landerowie, kulawy Biggers, roztańczona Pammy i cała reszta.
No i co z tego? Amtrak przechowa ich bagaże; mogli chyba liczyć przynajmniej na to. Razem z Willą znajdą miejscowy dworzec autobusowy. Greyhound odkrył już chyba Wyoming.
Zobaczył leżącą na drodze puszkę budweisera i przez pewien czas ją kopał. Za którymś razem poleciała na bok, w zarośla, i kiedy zastanawiał się, czy po nią nie pójść, usłyszał nagle niewyraźną muzykę: linię basu oraz wysoki ton pedałowej gitary, który przypominał mu zawsze chromowane łzy. Nawet w wesołych piosenkach.
Willa była tam i słuchała muzyki. Nie dlatego, że było to najbliższe miejsce, gdzie coś grali, ale ponieważ było to odpowiednie miejsce. Wiedział o tym. Dlatego zostawił puszkę i ruszył w stronę pedałowej gitary, wzbijając przy każdym kroku obłoczki kurzu, które porywał wiatr. Po chwili pojawił się dźwięk perkusji, a później czerwona neonowa strzałka pod szyldem, na którym widać było po prostu „26”. Cóż, czemu nie? Lokal stał w końcu przy drodze numer 26. Idealna nazwa dla tancbudy.
Były tam dwa parkingi, ten od frontu wyasfaltowany i zastawiony samochodami osobowymi i pick-upami, w większości amerykańskimi i w większości co najmniej pięcioletnimi. Parking z tyłu wysypano żwirem. Pod jaskrawym sinobiałym światłem lamp sodowych stały tam w rzędzie ciężarówki. David słyszał już także gitarę rytmiczną oraz prowadzącą i przeczytał napis nad drzwiami. TYLKO JEDEN WIECZÓR. DERAILERS *. WSTĘP 5 $. PRZEPRASZAMY.
Cóż, z pewnością znalazła właściwą kapelę, pomyślał.
Miał w portfelu piątkę, ale hol wejściowy był pusty. Za nim, na dużym drewnianym parkiecie ujrzał pełno tańczących w wolnym rytmie par, trzymających się na ogół za tyłki i ubranych w dżinsy i kowbojskie buty. Zespół grał Wasted Days and Wasted Nights. Wykonywali tę piosenkę głośno, ckliwie i – na ile mógł to ocenić David Sanderson – nie fałszując. W nozdrza uderzyły go zapachy piwa, potu, wody kolońskiej Brut i kupionych w Wal-Marcie perfum. Śmiechy i rozmowy – nawet dzikie „juhuu” z drugiego końca parkietu – przypominały odgłosy ze snu, który śni nam się bez końca w pewnych przełomowych momentach życia: snu, w którym nie jesteśmy przygotowani do ważnego egzaminu, w którym jesteśmy nadzy w miejscu publicznym, snu o tym, że spadamy, snu, w którym idziemy szybko w stronę skrzyżowania w jakimś nieznanym mieście, wiedząc, że za rogiem czai się przeznaczenie.
David zastanawiał się, czy nie włożyć piątki z powrotem do portfela, ale potem nachylił się do budki biletowej, rzucił banknot na blat (który był pusty, jeśli nie liczyć paczki lucky strike’ów leżącej na tanim wydaniu powieści Danielle Steel) i wszedł do zatłoczonej sali.
Derailers przerzucili się na coś bardziej skocznego i młodsi tancerze zaczęli podskakiwać w miejscu niczym dzieciaki na punkowym koncercie. Starsze pary po lewej stronie Davida utworzyły dwa korowody. Przyjrzawszy się im uważniej, zdał sobie sprawę, że jest tylko jeden korowód. Jedną ze ścian tworzyło wielkie lustro, dzięki któremu parkiet sprawiał wrażenie dwa razy większego niż w rzeczywistości.
Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
– Ty płacisz, kolego! – zawołał wokalista. Derailers zagrali kawałek instrumentalny, a tancerze nagrodzili brawami dowcip, który mógł się wydawać całkiem udany, pomyślał David, kiedy komuś szumi w głowie tequila.
Nad barem w kształcie podkowy wisiała neonowa replika Wind River Range w kolorach czerwonym, białym i niebieskim. W Wyoming kochali się najwyraźniej w czerwieni, bieli i błękicie. Neon w podobnych kolorach uprzedzał: JESTEŚ W BOGOBOJNYM KRAJU, KOLEGO. Po jego lewej stronie wisiało logo budweisera, po prawej coors. Czekający na drinki ludzie stali w czterech rzędach. Trio barmanów w białych koszulach i czerwonych kamizelkach potrząsało shakerami niczym sześciostrzałowymi rewolwerami.
To była istna stodoła – musiało się tu bawić z pięćset osób – ale David nie bał się, że nie zdoła znaleźć Willi. Działa mój magiczny talizman, pomyślał, omijając z boku parkiet, a chwilami puszczając się w tany, kiedy trzeba było uniknąć zderzenia z pląsającymi kowbojami i kowbojkami.
Za barem i parkietem tanecznym znajdowała się mała ciemna sala z wnękami, które przedzielały wysokie przepierzenia. Prawie w każdej siedział kwartet z jednym albo dwoma dzbankami piwa dla pokrzepienia serc. Lustra powiększały każdą grupkę do ośmiu osób. Tylko jedna wnęka nie była zatłoczona. Willa siedziała w niej sama w kwiecistej sukience z wysokim karczkiem, kompletnie odstającej od tych wszystkich lewisów, dżinsowych spódnic i koszul z perłowymi guzikami. Nie kupiła sobie również nic do picia ani do jedzenia – blat stolika był pusty.
Z początku go nie zauważyła. Przyglądała się tańczącym. Miała zaczerwienione policzki i głębokie dołeczki w kącikach ust. Kompletnie nie pasowała do tego miejsca, ale nigdy nie kochał jej bardziej. To była Willa na skraju uśmiechu.
– Cześć, Davidzie – powiedziała, kiedy koło niej usiadł. – Miałam nadzieję, że przyjdziesz. Byłam pewna, że to zrobisz. Czy to nie wspaniała kapela? Grają tak głośno!
Prawie krzyczała, żeby ją usłyszał, ale widział, że to też jej się podoba. Obrzuciwszy go krótkim spojrzeniem, wróciła do obserwowania tancerzy.
– To prawda, są dobrzy – odparł. I rzeczywiście byli. Czuł, że wciąga go ich muzyka, mimo niepokoju, który powrócił. Teraz, kiedy już ją odnalazł, znowu zaczął się martwić o ten cholerny pociąg. – Wokalista ma głos zupełnie jak Buck Owens.
– Naprawdę? – Spojrzała na niego z uśmiechem. – Kto to jest Buck Owens?
– Nieważne. Powinniśmy wracać na stację. Chyba że chcesz tu utknąć na kolejny dzień.
– To nie byłoby najgorsze. Chyba mi się podoba ten lo… och, uważaj!
Nad parkietem poszybowała szklanka, błyskając zielonymi i złotymi refleksami, po czym roztrzaskała się gdzieś poza polem widzenia. Powitano to wiwatami i oklaskami – Willa też klaskała – ale David zobaczył, że kilku mięśniaków z wydrukowanymi na T-shirtach słowami OCHRONA i SŁUŻBA PORZĄDKOWA ruszyło w stronę miejsca, skąd odpalono pocisk.
– W takim miejscu możesz liczyć na cztery bójki na parkingu jeszcze przed jedenastą. I czasami na jedną wielką zadymę w środku tuż przed ostatnią kolejką – powiedział.
Willa roześmiała się i wycelowała w niego z dwóch palców wskazujących.
– To świetnie! Chcę to zobaczyć!
– A ja chcę, żebyśmy wrócili. Jeśli chcesz się wybrać do muzycznej knajpy w San Francisco, zabiorę cię. Obiecuję.
Willa wydęła dolną wargę i potrząsnęła rudawozłotymi włosami.
– To nie będzie to samo. Dobrze o tym wiesz. W San Francisco piją prawdopodobnie… no nie wiem… makrobiotyczne piwo.
To go rozśmieszyło. Podobnie jak doradca inwestycyjny o nazwisku Pogromca Wilków, pomysł makrobiotycznego piwa był po prostu zbyt zakręcony. Ale śmiech skrywał niepokój; czy nie było tak, że śmiał się, bo nie mógł opanować niepokoju?