Drżąc, wstał. Za rowerem, tam skąd przyjechał, była dziura w rzeczywistości. Wydawała się dziwnie organiczna niczym końcówka jakiegoś przewodu w jego ciele. Jej krawędzie falowały, wydymały się i wyginały. Trzej mężczyźni stali za nią wokół stacjonarnego roweru we wnęce w piwnicy, stali w pozach, które oglądał u wszystkich ekip roboczych, jakie widział. To byli faceci, którzy mieli robotę do wykonania. Zastanawiali się, jak się do tego zabrać.
I nagle domyślił się, dlaczego nazwał ich tak, jak ich nazwał. To było naprawdę idiotycznie proste. Ten w czapce z napisem LIPIDY, Berkowitz, był mordercą Davidem Berkowitzem, tak zwanym Synem Sama i głównym negatywnym bohaterem „New York Post”, kiedy Sifkitz zamieszkał na Manhattanie. Freddy był Freddym Albemarle, chłopakiem, którego poznał w liceum – grali razem w zespole muzycznym i zaprzyjaźnili się z raczej prostego powodu – obaj nienawidzili szkoły. A Whelan? Artysta, którego poznał na jakiejś konferencji. Michael Whelan? Mitchell Whelan? Sifkitz nie mógł sobie tego dokładnie przypomnieć, ale wiedział, że facet specjalizuje się w ilustracjach fantasy, smokach i tego rodzaju rzeczach. Spędzili razem wieczór w hotelowym barze, opowiadając sobie historyjki o komiczno-makabrycznym świecie sztuki plakatu filmowego.
No i był jeszcze Carlos, który popełnił samobójstwo w swoim garażu. On z kolei był skrojony z Carlosa Delgado, znanego również jako Big Cat. Sifkitz od lat interesował się drużyną Blue Jays z Toronto, ponieważ nie chciał po prostu naśladować wszystkich nowojorskich fanów baseballu i kibicować Jankesom. Cat był jednym z nielicznych gwiazdorów w drużynie z Toronto.
– Ja was wszystkich stworzyłem – wychrypiał z trudem. – Stworzyłem was ze wspomnień i części zapasowych.
Oczywiście, że to zrobił. I to nie po raz pierwszy. Tak samo stworzył chłopców na idyllicznym boisku baseballowym w utrzymanej w stylu Normana Rockwella reklamie dla Fritos – agencja dostarczyła na jego żądanie fotografie czterech chłopców w odpowiednim wieku i Sifkitz po prostu ich namalował. Ich matki podpisały konieczne dokumenty; wszystko odbyło się zgodnie z obowiązującymi zasadami.
Jeżeli nawet go usłyszeli, Berkowitz, Freddy i Whelan nie dali tego po sobie poznać. Zamienili między sobą kilka słów, które Sifkitz usłyszał, ale których nie zrozumiał; miał wrażenie, że dochodzą do niego z bardzo daleka. Kimkolwiek byli, wysłali dokądś Whelana, a Berkowitz ukląkł przy stacjonarnym rowerze, tak jak to wcześniej zrobił sam Sifkitz. Wziął do ręki śrubokręt i po krótkiej chwili lewy pedał upadł na beton – klank. Sifkitz, nadal stojąc na pustej drodze, patrzył przez organiczny otwór, jak Berkowitz podaje śrubokręt Freddy’emu Albemarle – który grał z Richardem Sifkitzem na kiepskiej trąbce w równie kiepskim zespole szkolnym. Wychodziło im o niebo lepiej, kiedy brali crack. Gdzieś w kanadyjskim lesie zahukała sowa i jej głos wydał się niewymownie samotny Freddy zaczął odkręcać drugi pedał. Tymczasem wrócił Whelan z kluczem francuskim w ręku. Widząc go, Sifkitz poczuł ukłucie bólu.
Jeśli chcesz, żeby coś zostało porządnie zrobione, wezwij profesjonalistów, przeszło mu przez myśl, kiedy ich obserwował. Berkowitz i jego chłopcy z pewnością nie marnowali czasu. W niecałe cztery minuty ze stacjonarnego roweru zostały tylko dwa koła i trzy osobne fragmenty ramy leżące na betonie w tak idealnym porządku, że wyglądały jak jeden z tych diagramów, które nazywają „schematami poglądowymi”.
Berkowitz wrzucił śruby i sworznie do przedniej kieszeni swoich brezentowych spodni, która wyglądała teraz, jakby trzymał w niej garść drobniaków. Robiąc to, spojrzał znacząco na Sifkitza, którego ponownie ogarnął gniew. Kiedy robotnicy przeszli z powrotem przez dziwny, podobny do przewodu otwór (schylając przy tym głowy, jak robią to ludzie przechodzący przez niskie drzwi), Sifkitz ponownie zaciskał pięści, choć przegub lewej ręki bolał go przy tym jak jasna cholera.
– Wiesz co? – zwrócił się do Berkowitza. – Nie sądzę, żebyście mogli mi zrobić krzywdę. Nie sądzę, żebyście mogli mi zrobić krzywdę, bo co się wtedy z wami stanie? Jesteście co najwyżej… podwykonawcami!
Berkowitz posłał mu obojętne spojrzenie spod nasuniętego na oczy daszka czapki z napisem LIPIDY.
– Wymyśliłem was! – powiedział Sifkitz i policzył ich, wskazując każdego palcem prawej ręki, tak jakby celował do nich z pistoletu. – Ty jesteś Synem Sama! Ty jesteś tylko dorosłą wersją chłopaka, z którym grałem na trąbce w liceum Sióstr Miłosierdzia! Nie zagrałbyś nuty es, choćby zależało od tego twoje życie. A ty jesteś malarzem specjalizującym się w smokach i zaczarowanych księżniczkach!
Na pozostałych pracownikach firmy Lipidy Spółka z o.o. również nie zrobiło to większego wrażenia.
– W takim razie kim sam jesteś? – zapytał Berkowitz. – Myślałeś o tym kiedyś? Chcesz mi powiedzieć, że gdzieś tam nie może być większego świata? Nie można wykluczyć, że jesteś w najlepszym razie przypadkową myślą, która przyszła do głowy jakiemuś bezrobotnemu dyplomowanemu księgowemu, kiedy siedział na kiblu, czytając gazetę i waląc poranną kupę.
Sifkitz otworzył usta, żeby powiedzieć, że to śmieszne, ale coś w oczach Berkowitza sprawiło, że je z powrotem zamknął. Śmiało, mówiły te oczy. Zadaj mi pytanie. Powiem ci więcej, niż kiedykolwiek chciałeś wiedzieć.
– Kim jesteście, żeby mówić mi, że nie mogę dbać o formę? – zapytał zamiast tego Sifkitz. – Chcecie, żebym umarł w wieku pięćdziesięciu lat? Jezu Chryste, co z wami jest nie tak?
– Nie jestem filozofem, Mac – powiedział Freddy. – Wiem tylko, że moja ciężarówka wymaga remontu, na który mnie nie stać.
– A ja mam jedno dziecko, które potrzebuje butów ortopedycznych, i drugie, które muszę zapisać do logopedy – dodał Whelan.
– Faceci, którzy kopali tunel w Bostonie, mieli takie powiedzonko – odezwał się Berkowitz. – Nie zabijaj roboty, daj jej samej umrzeć. To wszystko, o co prosimy, Sifkitz. Pozwól nam się odkuć. Pozwól nam zarabiać na życie.
– To jakiś obłęd – mruknął Sifkitz. – Totalny…
– Gówno mnie obchodzi, jak się z tym czujesz, skurwielu! – wrzasnął Freddy i Sifkitz zdał sobie sprawę, że facet zaraz się rozpłacze. Ta konfrontacja była równie stresująca dla nich jak dla niego. Uświadomienie sobie tego było w jakiś sposób najgorsze. – Gówno mnie obchodzisz, jesteś dla mnie zerem, nie pracujesz, tylko się obijasz i robisz te swoje bohomazy, ale nie odbieraj chleba od ust naszym dzieciom, słyszysz? Nie waż się tego robić!
Freddy ruszył do przodu, zacisnął dłonie w pięści i zaczął nimi wymachiwać przed jego twarzą w absurdalnej bokserskiej pozie Johna L. Sullivana. Berkowitz położył mu rękę na ramieniu i odciągnął od Sifkitza.
– Nie bądź dupkiem, człowieku – powiedział Whelan. – Żyj i pozwól żyć innym, dobra?
– Daj nam umoczyć dziób – powtórzył Berkowitz i Sifkitz rozpoznał oczywiście ten zwrot: czytał Ojca chrzestnego i oglądał wszystkie trzy części filmu. Czy któryś z tych facetów potrafiłby użyć zwrotu lub frazy, które nie należały do jego języka? Wątpił w to. – Pozwól nam zachować godność, człowieku. Myślisz, że będziemy malować obrazy tak jak ty? – Roześmiał się. – Jasne, czemu nie. Gdybym namalował kota, musiałbym napisać pod spodem KOT, żeby ludzie wiedzieli, co to jest.
– Zabiłeś Carlosa – powiedział Whelan i Sifkitz pomyślał, że gdyby usłyszał w jego głosie oskarżycielski ton, mógłby ponownie wpaść w gniew. Słyszał jednak wyłącznie smutek. – Trzymaj się, człowieku, zobaczysz, sytuacja się poprawi, mówiliśmy mu, ale nie był silny. Nigdy nie potrafił, no wiesz, wybiegać myślą w przyszłość. Stracił całą nadzieję. – Whelan przerwał i spojrzał na ciemne niebo. Gdzieś niedaleko zahuczał ostro silnik dodge’a. – Od początku klepał biedę. Niektórzy ludzie tak mają, wiesz.