Sifkitz odwrócił się do Berkowitza.
– Postawmy sprawę jasno. Chcecie ode mnie…
– Nie zabijaj po prostu roboty – odparł Berkowitz. – To wszystko, czego chcemy. Niech umrze sama.
Sifkitz zdał sobie nagle sprawę, że może zrobić to, o co prosił go ten facet. I że nie musi to być wcale trudne. Pewni ludzie, jeśli zjedzą jeden pączek Krispy Kreme, nie spoczną, dopóki nie skończą całego opakowania. Gdyby był tego typu człowiekiem, mieliby poważny problem… ale przecież taki nie był.
– W porządku. Możemy spróbować – odparł i przyszedł mu do głowy pewien pomysł. – Myślisz, że mógłbym dostać firmową czapkę? – zapytał, wskazując tę, którą miał na głowie Berkowitz.
Ten uśmiechnął się. Uśmiech był krótki, lecz bardziej szczery od śmiechu, którym wybuchł, mówiąc, że gdyby namalował kota, musiałby go podpisać.
– To się da załatwić – powiedział.
Sifkitz spodziewał się, że w tym momencie Berkowitz poda mu rękę, ale tamten tego nie zrobił. Zmierzył go po prostu po raz ostatni wzrokiem spod daszka czapki, a potem ruszył w stronę ciężarówki. Pozostali dwaj poszli za nim.
– Czy po jakimś czasie uznam, że nic z tego się nie wydarzyło? – zapytał Sifkitz. – Że sam rozmontowałem stacjonarny rower, bo po prostu… nie wiem… po prostu miałem go dosyć.
Berkowitz zatrzymał się z ręką na klamce i obejrzał.
– Po jakim czasie byś chciał? – zapytał.
– Nie wiem – odparł Sifkitz. – Hej, czy tu nie jest pięknie?
– Zawsze było – rzekł Berkowitz. – Zawsze o to dbaliśmy.
W jego głosie zabrzmiał obronny ton, który Sifkitz wolał zignorować. Pomyślał, że nawet produkt czyjejś wyobraźni może mieć swoją dumę.
Przez kilka chwil stali tam na drodze, której Sifkitz nadał ostatnio w myślach nazwę Wielkiej Transkanadyjskiej Zagubionej Autostrady, nieco pompatyczną jak na bezimienną polną drogę wiodącą przez las, lecz mimo to całkiem ładną. Żaden z nich się nie odzywał. Gdzieś w pobliżu znowu zahukała sowa.
– W domu czy na dworze, nam wszystko jedno – dodał Berkowitz. A potem otworzył drzwiczki i siadł za kierownicą
– Dbaj o siebie – powiedział Freddy.
– Ale bez przesady – dodał Whelan.
Sifkitz stał w miejscu, kiedy ciężarówka zawróciła zgrabnie na trzy i ruszyła z powrotem tam, skąd przyjechała. Podobny do przewodu otwór zniknął, jednak Sifkitz specjalnie się tym nie przejął. Nie sądził, by miał problem z powrotem do piwnicy, kiedy nadejdzie pora. Berkowitz nie próbował wcale ominąć raleigha, ale przejechał po nim, kończąc dzieło, które już było skończone. Rozległ się głośny zgrzyt i brzęk metalu, kiedy połamały się szprychy w kołach. Tylne światła przygasły, a potem zniknęły za zakrętem. Sifkitz słyszał jeszcze przez jakiś czas warkot silnika, lecz potem i on ucichł.
Usiadł na drodze, a później położył się na plecach, przyciskając do piersi pulsujący lewy nadgarstek. Na niebie nie było gwiazd. Czuł się bardzo zmęczony. Lepiej nie zasypiaj, mówił sobie, z lasu może coś wyjść – na przykład niedźwiedź – i cię zjeść. A potem i tak zasnął.
Kiedy się obudził, leżał na cementowej podłodze w piwnicy. Wszędzie dookoła leżały rozmontowane części stacjonarnego roweru, ale nigdzie nie było ani jednej śruby czy sworznia. Na stojącym na skrzynce budziku była 20.43. Któryś z nich najwyraźniej wyłączył alarm.
Sam rozłożyłem rower na części, pomyślał. Taka jest moja wersja i jeśli będę się jej trzymał, wkrótce w nią uwierzę.
Wszedł schodami na parter i uznał, że jest głodny. Przyszło mu na myśl, żeby pójść do cukierni Dugana i kupić sobie kawałek szarlotki. Szarlotka nie jest w końcu najbardziej niezdrowym deserem pod słońcem, prawda? A kiedy tam dotarł, zdecydował, że zamówi ją ze wszystkimi dodatkami.
– Co tam, do diabła – powiedział do kelnerki. – Żyje się tylko raz, prawda?
– No cóż – odparła – Hindusi są innego zdania, ale jak Pan sobie życzy.
Dwa miesiące później Sifkitz dostał paczkę.
Czekała na niego w holu wejściowym jego budynku, kiedy wrócił z obiadu ze swoim agentem (zamówił rybę i jarzyny gotowane na parze, ale na deser wziął crème brűlée). Nie było na niej żadnych stempli, znaków Federal Express, Airborne Express czy UPS i żadnych znaczków. Wyłącznie jego nazwisko, które ktoś zapisał koślawymi drukowanymi literami: RICHARD SIFKITZ. Facet musi chyba pisać KOT pod obrazkiem, na którym go narysował, pomyślał i nie miał pojęcia, dlaczego coś takiego przyszło mu do głowy. Zabrał paczkę na górę i wziął z roboczego stołu nóż X-Acto, żeby ją otworzyć. W środku pod grubą warstwą bibułki była fabrycznie nowa czapka z daszkiem i plastikowym, regulowanym paskiem z tyłu. Na metce widniał napis Made in Bangladesh. Nad daszkiem wydrukowane było ciemnoczerwonym kolorem, który kojarzył mu się z tętniczą krwią, jedno słowo: LIPIDY.
– Co to takiego? – zapytał swoją pustą pracownię, obracając czapkę w dłoniach. – Jakiś cholerny rekwizyt?
Przymierzył czapkę. Z początku była za mała, ale kiedy zmienił ustawienia paska, pasowała idealnie. Przyjrzał jej się w lustrze w sypialni i nadal niezbyt mu się podobała. Zdjął ją wygiął w dół daszek i ponownie przymierzył. Teraz było prawie dobrze. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby zdjął wyjściowe ubranie i włożył pochlapane farbą dżinsy. Wyglądałby w niej jak prawdziwy człowiek pracy… którym wbrew temu, co niektórzy myśleli, naprawdę był.
Wkładanie czapki z napisem LIPIDY weszło mu w końcu w krew, podobnie jak branie dokładek w te dni tygodnia, które zaczynały się na P, i zamawianie u Dugana szarlotki ze wszystkimi dodatkami w czwartkowe wieczory. Bez względu na to, co głosiła hinduska filozofia, Richard Sifkitz uważał, że człowiek żyje tylko raz. A skoro tak, być może powinien spróbować po trosze wszystkiego.
Rzeczy, które po sobie zostawili
Rzeczy, o których chcę wam opowiedzieć – te, które po sobie zostawili – pojawiły się w moim mieszkaniu w sierpniu 2002 roku. Jestem tego pewien, bo znalazłem większość niedługo po tym, jak pomogłem Pauli Robeson z jej klimatyzatorem. Pamięć zawsze potrzebuje jakiejś zakładki, a ja mam właśnie taką. Paula była atrakcyjną (superatrakcyjną!) ilustratorką książek dla dzieci, z mężem w branży eksportowo-importowej. Mężczyzna dobrze zapamiętuje chwile, kiedy może pomóc atrakcyjnej damie w opresji (nawet takiej, która zapewnia go stale, że „traktuje swoje małżeństwo bardzo poważnie”); takie chwile nie zdarzają się zbyt często. W dzisiejszych czasach udawanie błędnego rycerza zwykle pogarsza tylko sytuację.
Kiedy wychodziłem na popołudniowy spacer, stała w holu wejściowym ze sfrustrowaną miną. Powiedziałem: „Dzień dobry, witam panią” tonem, jakim zwracamy się do ludzi mieszkających w tym samym budynku, a ona zapytała mnie poirytowanym, niemal płaczliwym głosem, dlaczego dozorca musi być na wakacjach akurat teraz. Odparłem, że nawet kowbojki mogą marzyć i nawet dozorcy biorą czasem urlop; co więcej sierpień jest wyjątkowo dobrym miesiącem, żeby się udać na wakacje. Sierpień w Nowym Jorku (oraz w Paryżu, mon ami) to czas, kiedy bardzo trudno zastać w mieście psychoanalityków, modnych artystów oraz dozorców budynków. Nie uśmiechnęła się. Nie wiem nawet, czy zrozumiała aluzję do Toma Robbinsa * (ezopowy język jest przekleństwem ludzi czytających książki). Odparła, że może rzeczywiście sierpień to dobry miesiąc, żeby wziąć sobie wolne i pojechać na Cape albo Fire Island, ale w jej cholernym mieszkaniu można się upiec żywcem, a cholerny klimatyzator tylko czka. Zapytałem, czy chce, żebym go zobaczył, i pamiętam spojrzenie, jakie mi rzuciła – te chłodne, oceniające mnie szare oczy. Pamiętam, jak pomyślałem, że takie oczy chyba dużo widziały. I pamiętam, że uśmiechnąłem się, kiedy zapytała: „Czy jest pan bezpieczny?”. Przypomniało mi to ten film, nie Lolitę (myśli o Lolicie, czasami o drugiej w nocy, miały pojawić się później), ale ten, w którym Laurence Olivier wykonuje ad hoc kilka zabiegów stomatologicznych na zębach Dustina Hoffmana, pytając go co chwila: „Czy to bezpieczne?”.