– Jestem bezpieczny – odparłem. – Nie zaatakowałem kobiety od przeszło roku. Kiedyś atakowałem dwie albo trzy na tydzień, ale pomaga mi terapia grupowa.
Była to frywolna odzywka, lecz byłem w dość frywolnym nastroju. Letnim nastroju. Posłała mi kolejne spojrzenie, a potem się uśmiechnęła. Podała mi rękę.
– Paula Robeson – powiedziała. Ściśle rzecz biorąc, podała mi lewą rękę, co nie było normalne, ale na niej właśnie miała prostą złotą obrączkę. Zrobiła to chyba celowo, nie sądzicie? Jednak dopiero później poinformowała mnie o mężu z branży eksportowo-importowej. W dniu, kiedy to ja poprosiłem ją o pomoc.
W windzie powiedziałem jej, żeby nie spodziewała się zbyt wiele. To znaczy, jeśli potrzebny był jej ktoś, kto potrafi podać prawdziwe przyczyny nowojorskich zamieszek po ogłoszeniu poboru w 1863 roku, względnie sypnąć kilkoma zabawnymi anegdotami związanymi z odkryciem szczepionki na ospę wietrzną, a nawet odkopać cytaty na temat socjologicznych konsekwencji stosowania telewizyjnego pilota (moim skromnym zdaniem największego wynalazku w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat), byłem jak najbardziej odpowiednią osobą.
– Jest pan researcherem, panie Staley? – zapytała, kiedy jechaliśmy wolną rozklekotaną windą.
Odparłem, że tak jest w istocie, ale nie dodałem, że to dla mnie nowa branża. Nie poprosiłem również, żeby mówiła mi Scott – mogłoby ją to ponownie wystraszyć. I oczywiście nie powiedziałem, że staram się zapomnieć wszystko, co wiedziałem niegdyś o wiejskich ubezpieczeniach. Że w gruncie rzeczy staram się zapomnieć wiele rzeczy, w tym także mniej więcej dwa tuziny twarzy.
Może i staram się zapomnieć, ale nadal całkiem sporo pamiętam. Chyba wszyscy pamiętamy, jeśli tylko wytężymy umysł (a czasami, i to jest przykre, kiedy tego nie robimy). Pamiętam nawet coś, co powiedział jeden z tych południowoamerykańskich pisarzy – wiecie, tych, których uważa się za przedstawicieli realizmu magicznego. Nie pamiętam jego nazwiska, jest nieistotne, utkwił mi tylko w głowie sam cytat. „Jako małe dzieci odnosimy nasze pierwsze zwycięstwo, chwytając jakiś kawałek świata, na ogół palce matki. Później odkrywamy, że to świat i rzeczy, które go wypełniają, chwytają nas i że tak było zawsze”. Borges? Tak, to mógł być Borges. Albo Marquez. Tego nie pamiętam. Wiem tylko, że udało mi się uruchomić klimatyzator i chłodne powietrze płynące z konwektora rozświetliło całą jej twarz. Wiem również, że to prawda; w pewnym momencie zmienia się nasza percepcja i zdajemy sobie sprawę, że rzeczy, które naszym zdaniem trzymaliśmy, w rzeczywistości nas trzymają. Biorą nas być może w niewolę – na pewno tak uważał Thoreau – ale poza tym trzymają w miejscu. Coś za coś. I bez względu na to, co mógł uważać Thoreau, wierzę, że ta wymiana jest na ogół uczciwa. W każdym razie wtedy w to wierzyłem; teraz nie jestem już taki pewien. I wiem, że to zdarzyło się w sierpniu 2002 roku, niecały rok po tym, jak w dół runął kawałek nieba i wszystko się dla nas zmieniło.
Mniej więcej tydzień po tym, jak sir Scott Staley przywdział zbroję dobrego samarytanina i skrzyżował kopie z siejącym grozę klimatyzatorem, wybrałem się po południu do sklepu papierniczego, żeby kupić pudełko dyskietek i ryzę papieru. Byłem winien facetowi czterdzieści stron na temat historii fotografii polaroidowej (która jest ciekawsza, niż może się wam wydawać). Kiedy wróciłem do siebie, na małym stoliku w holu, gdzie trzymam rachunki, które trzeba zapłacić, różne kwity, ponaglenia i podobne rzeczy, leżały okulary przeciwsłoneczne z czerwonymi oprawkami i bardzo charakterystycznymi soczewkami. Od razu je rozpoznałem i ugięły się pode mną kolana. Nie upadłem, ale oparłem się o framugę drzwi, próbując złapać oddech i gapiąc się na te okulary. Gdybym nie miał się o co oprzeć, przypuszczam, że omdlałbym niczym panienka w wiktoriańskiej powieści – jednej z tych, w których z wybiciem północy pojawia się lubieżny wampir.
Ogarnęły mnie dwa związane ze sobą lecz wyraźnie się różniące uczucia. Pierwsze można porównać do przerażającego wstydu odczuwanego przez człowieka wiedzącego, że zostanie przyłapany na uczynku, którego nigdy nie zdoła wyjaśnić. W tym kontekście przypomina mi się historia, która przytrafiła mi się – bądź też niemal przytrafiła – kiedy miałem szesnaście lat.
Moja matka i siostra pojechały na zakupy do Portlandu i byłem przekonany, że do wieczora mam dom tylko dla siebie. Uwaliłem się nagi na łóżku z majtkami mojej siostry zawiązanymi na ptaku. Obok leżały fotografie wycięte przeze mnie z egzemplarzy „Penthouse’a” i „Gallery”, które znalazłem w garażu, gdzie zamelinował je najprawdopodobniej poprzedni właściciel. Nagle usłyszałem chrzęst opon na podjeździe. Odgłos silnika nie pozostawiał żadnych wątpliwości: to były moja matka i siostra. Peg dostała jakiejś grypy żołądkowej i zaczęła rzygać przez okno. Dojechały tylko do Poland Springs i zawróciły.
Spojrzałem na porozrzucane na łóżku fotografie, moje walające się na podłodze ubranie i różowy sztuczny jedwab w lewej ręce. Pamiętam, jak nagle opuściły mnie wszystkie siły i ich miejsce zajęła dziwna ospałość. Matka wołała mnie: „Scott, Scott, zejdź na dół i pomóż mi z twoją siostrą jest chora!”, i pamiętam, jak pomyślałem: Jaki to ma sens? Wpadłem. Powinienem przyjąć do wiadomości, że wpadłem i do końca życia pierwszą myślą, jaka przyjdzie im do głowy na mój widok, będzie: Scott, mistrz trzepania konia.
Jednak w takich chwilach częściej bierze górę instynkt samozachowawczy. I tak to wyglądało w moim przypadku. Zejdę na dół, zdecydowałem, ale nie zrobię tego, nie podejmując przynajmniej próby ocalenia swojej godności. Wrzuciłem zdjęcia i majtki pod łóżko i wskoczyłem w swoje ciuchy, zapinając się zdrętwiałymi, lecz szybkimi palcami, i przez cały czas myśląc o tym starym zwariowanym teleturnieju, który kiedyś oglądałem i który miał tytuł Oszukać czas.
Pamiętam, że kiedy zbiegłem na dół, matka dotknęła mojego zaczerwienionego policzka i spojrzała na mnie z troską.
– Może ty też się rozchorowałeś – powiedziała.
– Może – odparłem z przewrotną satysfakcją. Dopiero po półgodzinie zorientowałem się, że mam rozpięty rozporek. Na szczęście nie zauważyły tego ani Peg, ani moja matka, chociaż przy innej okazji jedna z nich albo obie zapytałyby zaraz, czy mam licencję na sprzedaż hot dogów (coś takiego uchodziło w moim domu za dowcip, kiedy dorastałem). Tamtego dnia jedna z nich była zbyt chora, a druga zbyt zaniepokojona, żeby sypać dowcipami.
Na moje szczęście.
To, co nastąpiło po pierwszej fali emocji, która ogarnęła mnie tego sierpniowego dnia w moim mieszkaniu, było o wiele prostsze: pomyślałem, że odchodzę od zmysłów. Ponieważ tych okularów nie powinno tam być. Absolutnie. W żadnym wypadku.