Muszla, grzybek i akrylowa kostka były elegancko ustawione na stoliku do kawy w moim salonie. Poduszka pierdziawka leżała – przypuszczam, że całkiem stosownie – na spłuczce w toalecie obok bieżącego numeru biuletynu „Spenck’s Rural Insurance”. Wiejskie ubezpieczenia były, jak już chyba wspomniałem, moją specjalnością. Znałem prawdopodobieństwo wszelkiego rodzaju wydarzeń.
Jakie było prawdopodobieństwo tego?
Myślę, że kiedy coś dzieje się nie tak w twoim życiu i chcesz o tym pogadać, większość ludzi telefonuje pod wpływem pierwszego impulsu do członka rodziny. W moim przypadku to było raczej wykluczone. Mój stary kopnął w kalendarz, kiedy miałem dwa lata, a moja siostra cztery. Zamiast załamywać ręce, matka zakasała od razu rękawy i wychowała nas oboje, zmieniając nasz dom w coś w rodzaju magazynu firmy wysyłkowej. Mam wrażenie, że to właśnie ona stworzyła od podstaw tę branżę, i zarabiała na tym całkiem nieźle (tylko pierwszy rok był naprawdę straszny, powiedziała mi później). Niestety paliła jak smok i zmarła na raka płuc w wieku czterdziestu ośmiu lat, na sześć lub osiem lat przed rozkwitem Internetu, który mógł ją uczynić milionerką.
Moja siostra Peg mieszka obecnie w Clevelandzie, gdzie zakochała się w kosmetykach Mary Kay, Indianach oraz chrześcijańskim fundamentalizmie, niekoniecznie w tej kolejności. Gdybym zadzwonił do Peg i powiedział jej o rzeczach, które znalazłem w swoim mieszkaniu, zaproponowałaby, żebym padł na kolana i przyjął do swojego serca Jezusa. Słusznie czy niesłusznie, nie sądziłem, żeby Jezus mógł rozwiązać mój bieżący problem.
Miałem standardową liczbę ciotek, wujów i kuzynów, ale większość mieszkała na zachód od Missisipi i od lat z żadnym z nich się nie spotkałem. Killianowie (krewni mojej matki) nigdy nie utrzymywali ze sobą zbyt bliskich kontaktów. Jedna kartka na urodziny i jedna na Boże Narodzenie stanowiły według nich właściwe spełnienie rodzinnych obowiązków. Kartkę na Wielkanoc lub walentynki można było uważać za bonus. Na Boże Narodzenie dzwoniłem do siostry albo ona do mnie, wypowiadaliśmy standardowe formułki o tym, że „się wkrótce spotkamy”, następnie zaś, jak sobie wyobrażam, z wzajemną ulgą odkładaliśmy słuchawki.
Następną możliwością w razie kłopotów jest prawdopodobnie zaproszenie na drinka dobrego kumpla, przedstawienie mu sytuacji i prośba o radę. Ale ja byłem nieśmiałym chłopcem, który wyrósł na nieśmiałego mężczyznę, moją obecną pracę researchera wykonuję sam (z wyboru) i z tego względu nie mam kolegów, którzy mogliby się stać przyjaciółmi. W poprzedniej pracy zaprzyjaźniłem się z kilkoma osobami – mógłbym tu wymienić Cleve’a Farrella i Sonję – ale oni oczywiście nie żyją.
Tłumaczyłem sobie, że skoro nie mam przyjaciela, z którym mógłbym pogadać, powinienem go wynająć. Z pewnością stać mnie było na krótką terapię i wydawało mi się, że w trakcie kilku sesji na kozetce jakiegoś psychiatry (cztery mogłyby wystarczyć) zdołam wyjaśnić, co się stało, i opowiedzieć, jakie to wywołało u mnie uczucia. Ile mogłyby mnie kosztować cztery sesje? Sześćset dolarów? Może osiemset. Wydawało się to uczciwą ceną za małą pomoc. I pomyślałem, że mogę uzyskać coś więcej. Ktoś z zewnątrz mógł znaleźć jakieś proste i rozsądne wytłumaczenie, które mi umykało. Zamknięte drzwi między moim mieszkaniem i światem zewnętrznym sprawiały, że mój umysł wykluczał prawie każde z nich; ale był to w końcu mój umysł; czy nie o to właśnie chodziło? I czy nie na tym polegał problem?
Wszystko to sobie opracowałem. Podczas pierwszej sesji opowiem, co się wydarzyło. Na drugą przyniosę przedmioty, o których mowa – okulary przeciwsłoneczne, akrylową kostkę, muszlę, kij baseballowy, ceramicznego grzybka, wiecznie popularną poduszkę pierdziawkę. Urządzimy mały pokaz, zupełnie jak w szkole. W trakcie dwóch ostatnich ja i mój wynajęty kumpel zdołamy wykryć przyczynę tego denerwującego przegięcia w moim życiu i wszystko wyprostujemy.
Jedno popołudnie spędzone na przerzucaniu żółtych stron i wybieraniu numerów przekonało mnie, że pomysł z psychiatrą jest praktycznie niewykonalny, bez względu na to, jak zachęcający mógł się wydawać w teorii. Najbliżej załatwienia wizyty byłem, gdy rozmawiałem z pewną recepcjonistką która oznajmiła, że doktor Jauss mógłby mnie przyjąć w styczniu przyszłego roku. Przyznała, że nawet to będzie wymagało przesunięcia kilku terminów w jego kalendarzu. Inni nie dawali żadnej nadziei. Zadzwoniłem do kilkunastu terapeutów w Newark i czterech w White Plains, nawet do hipnotyzera w Queens, z takim samym rezultatem. Muhammad Atta ze swoim Samobójczym Patrolem mógł być barrrdzo-barrrdzo zły dla Nowego Jorku (nie mówiąc już o branży ubezpieczeniowej), lecz dla profesji psychiatrów okazał się gwiazdką z nieba, bez względu na to, co sądzili sami psychiatrzy. Jeżeli latem 2002 roku chciałeś położyć się na profesjonalnej kozetce, musiałeś wziąć numerek i czekać w kolejce.
Mogłem spać z tymi rzeczami w mieszkaniu, ale nie było to łatwe. Szeptały do mnie. Leżałem, nie mogąc zasnąć, czasami aż do drugiej, myśląc o Maureen Hannon, która uważała, że jest już dość stara (a także do tego stopnia niezastąpiona), by nosić swoje zadziwiająco długie włosy tak, jak jej się żywnie podobało. Albo przypominałem sobie różnych ludzi, którzy biegali podczas gwiazdkowego przyjęcia, wymachując słynną poduszką pierdziawką Jimmy’ego Eagletona. Poduszka była, jak chyba już wspomniałem, ulubioną zabawką, kiedy ludzie wypili dwa lub trzy drinki za dużo. Przypomniałem sobie, że Bruce Mason zapytał mnie kiedyś, czy nie wygląda jak lewatywa dla elfów, i w wyniku procesu skojarzeniowego uświadomiłem sobie, że to do niego należała ozdobna muszla. Oczywiście. Bruce Mason, Władca Much. Zstępując na niższy stopień skojarzeniowego łańcucha pokarmowego, przypomniałem sobie także nazwisko i twarz Jamesa Masona, który grał Humberta Humberta w czasach, kiedy Jeremy Irons turlał się po ziemi. Umysł to szczwana małpa: czasami bierze banana, a czasami go nie chce. Dlatego właśnie zniosłem na dół okulary przeciwsłoneczne, mimo że w tamtym momencie nie byłem świadom procesu dedukcyjnego. Chciałem wyłącznie potwierdzenia. Jest taki wiersz Jorgosa Seferisa, w którym pada pytanie: Czy to głosy naszych umarłych przyjaciół, czy tylko dźwięk gramofonu? Czasami warto je zadać komuś innemu. Albo… posłuchajcie tego.
Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy zbliżał się do końca mój gorzki dwuletni romans z alkoholem, obudziłem się w moim gabinecie po tym, jak zasnąłem przy biurku w środku nocy. Poszedłem na chwiejnych nogach do sypialni i sięgając do kontaktu, zobaczyłem nagle, że ktoś w niej jest. Wyobraziłem sobie (z niemal całkowitą pewnością) naćpanego włamywacza, trzymającego w drżącej ręce tanią kupioną w lombardzie trzydziestkędwójkę, i serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Jedną ręką zapaliłem światło, a drugą zacząłem szukać na komódce czegoś ciężkiego – czegokolwiek, dobra była nawet srebrna ramka ze zdjęciem mojej matki. I nagle zobaczyłem, że intruz to ja. Wpatrując się wybałuszonymi oczyma w swoje odbicie w lustrze po drugiej stronie pokoju – z wyciągniętą ze spodni koszulą i stojącymi na głowie włosami – poczułem do siebie niesmak, ale również ulgę.
Chciałem, żeby to było coś podobnego. Chciałem, żeby to było lustro, gramofon, nawet ktoś, kto spłatał mi głupiego figla (może ktoś, kto wiedział, dlaczego nie było mnie w biurze tamtego dnia we wrześniu). Wiedziałem jednak, że to nie jest żadna z tych rzeczy. Naprawdę miałem w mieszkaniu poduszkę pierdziawkę. Mogłem przejechać palcem po klamerkach na ceramicznych butach Alicji i po przedziałku w jej ceramicznych włosach. Mogłem odczytać datę na zatopionej w akrylowej kostce monecie.