Выбрать главу

Bruce Mason, zwany także Człowiekiem Konchą i Władcą Much, zabrał kiedyś w lipcu swoją różową muszlę na firmowy piknik na Jones Beach i zadął w nią, wzywając ludzi na lunch składający się z hot dogów i hamburgerów. A potem próbował pokazać Freddy’emu Loundsowi, jak się to robi. Ale Freddy’emu udało się wydobyć z muszli tylko słabe popiskiwanie podobne do… tak, podobne do dźwięków, które wydawała poduszka pierdziawka Jimmy’ego Eagletona. I tak to się kręci w kółko. Z każdego łańcucha skojarzeniowego można w końcu zrobić naszyjnik.

* * *

Pod koniec września miałem olśnienie, jeden z tych pomysłów tak prostych, że człowiek nie może uwierzyć, że nie wpadł na niego wcześniej. Dlaczego w ogóle trzymam w domu ten niechciany chłam? Dlaczego się go nie pozbędę? Nikt przecież nie powierzył mi tych rzeczy; ludzie, do których należały, nie wrócą za parę lat i nie poproszą, żebym je oddał. Ostatni raz widziałem twarz Cleve’a Farrella na jednym z plakatów, a ostatnie z nich zostały zdarte w listopadzie 2001 roku. Ogólne (choć głośno nieartykułowane) przekonanie było takie, że te prowizoryczne wyrazy hołdu odstraszają turystów, którzy zaczęli z powrotem napływać do Miasta Uciech. To, co się zdarzyło, było straszne, ale Ameryka nie upadła, a Matthew Broderick nie będzie wiecznie występował w Producentach.

Kupiłem sobie tego wieczoru chińszczyznę w knajpce, którą lubię, dwie przecznice od domu. Miałem zamiar ją zjeść tak, jak zwykle zjadam wieczorny posiłek, oglądając Chucka Scarborough *, który objaśnia mi świat. Włączając telewizor, doznałem iluminacji. One nie zostały mi powierzone, te niechciane pamiątki ostatniego bezpiecznego dnia nie były też dowodami rzeczowymi. Owszem, doszło do zbrodni – wszyscy się co do tego zgadzali – ale sprawcy zginęli, a ci, którzy wysłali ich w tę szaleńczą misję, byli ścigani. W przyszłości mogły się odbyć jakieś procesy, jednak Scott Staley nigdy nie zostanie wezwany za barierkę dla świadków, a poduszka pierdziawka Jimmy’ego Eagletona nigdy nie zostanie uznana za dowód rzeczowy numer 1.

Nie zdejmując pokrywki z aluminiowego talerza, zostawiłem mojego kurczaka generała Tso na kuchennym blacie, wziąłem worek na pranie z półki nad rzadko używaną pralką, włożyłem do niego te rzeczy (wrzucając je tam, nie mogłem uwierzyć, jakie są lekkie i jak długo czekałem, żeby zrobić coś tak prostego), po czym zjechałem windą, trzymając worek między nogami. Poszedłem na róg Park Avenue i Siedemdziesiątej Piątej Ulicy, rozejrzałem się, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie obserwuje (Bóg jeden wie, dlaczego tak się czaiłem), i wyrzuciłem śmieci do kosza. Odchodząc, jeszcze raz obejrzałem się przez ramię. Rękojeść kija wystawała zachęcająco z pojemnika. Nie miałem wątpliwości, że ktoś zaraz przyjdzie i go zabierze. Prawdopodobnie zanim jeszcze na miejscu Chucka Scarborough zasiądzie John Seigenthaler czy kto tam zastępował tego wieczoru Toma Brokawa.

Wracając do domu, zaszedłem do baru Fun Choy, żeby jeszcze raz zamówić generała Tso.

– Poprzedni niedobry? – zapytała Rose Ming przy kasie. W jej głosie zabrzmiała autentyczna troska. – Ty mów dlaczego.

– Nie, poprzedni był w porządku – odparłem. – Dziś mam po prostu ochotę na dwa.

Roześmiała się, jakby to była najśmieszniejsza rzecz, jaką w życiu słyszała, i ja też się roześmiałem. Mocno. Tym rodzajem śmiechu, który wykracza poza frywolność. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio tak się śmiałem, tak głośno i tak naturalnie. Na pewno nie od czasu, kiedy towarzystwo ubezpieczeniowe Light and Bell spadło na West Street.

Wjechałem windą na swoje piętro i przeszedłem dwanaście kroków do 4-B. Czułem się tak, jak muszą się czuć poważnie chorzy ludzie, kiedy budzą się pewnego dnia, przyglądają sobie w zdrowym świetle poranka i stwierdzają, że gorączka ustąpiła. Wcisnąłem danie na wynos pod lewą pachę (niezbyt zręczny manewr, ale na krótką metę wykonalny) i otworzyłem kluczem drzwi. Zapaliłem światło. Na stoliku, na którym trzymam rachunki, które trzeba zapłacić, różne kwity i ponaglenia, leżały okulary z czerwonymi oprawkami i soczewkami w kształcie serc a la Lolita. Okulary przeciwsłoneczne Sonji D’Amico, która według Warrena Andersona (będącego z tego, co wiem, jedynym poza mną żyjącym pracownikiem głównego oddziału Light and Bell) wyskoczyła ze sto dziesiątego piętra ugodzonego budynku.

Twierdził, że widział zdjęcie, które zrobiono jej, kiedy spadała; Sonji z dłońmi przytrzymującymi skromnie spódniczkę, żeby nie uniosła się i nie odsłoniła ud, z włosami widocznymi wyraźnie na tle dymu i błękitnego tego dnia nieba, i skierowanymi w dół czubkami butów. Ten opis nasunął mi na myśl poemat Falling Jamesa Dickeya opisujący stewardesę, która stara się wycelować swoim spadającym jak kamień ciałem w wodę, tak jakby mogła się wynurzyć, strząsnąć z włosów kropelki wody i poprosić o coca-colę.

– Zwymiotowałem – powiedział mi Warren tamtego dnia w pubie Blarneya Stone’a. – Nigdy w życiu nie chcę oglądać podobnego zdjęcia, Scott, ale wiem, że go nie zapomnę. Widać było jej twarz i chyba wierzyła, że jakimś cudem… tak, że jakimś cudem nic jej się nie stanie.

* * *

Nigdy nie krzyczałem jako dorosły, lecz o mało tego nie zrobiłem, spoglądając na okulary Sonji, a potem na LIKWIDATORA SZKÓD Cleve’a Farrella, który znowu stał oparty o ścianę przy wejściu do salonu. Musiałem chyba zdawać sobie sprawę, że drzwi na korytarz są otwarte i obaj moi sąsiedzi z czwartego piętra usłyszą mnie, jeśli narobię wrzasku; i że potem, jak powiadają będę musiał się gęsto tłumaczyć.

Zakryłem dłonią usta, żeby powstrzymać krzyk. Torba z kurczakiem generała Tso upadła na klepki podłogi i otworzyła się. Nie miałem odwagi spojrzeć na powstały bałagan. Te ciemne kawałki gotowanego mięsa mogły być czymkolwiek.

Opadłem na krzesło, które trzymam w przedpokoju, i schowałem twarz w dłonie. Nie narobiłem wrzasku, nie popłakałem się i po jakimś czasie nawet zdołałem posprzątać bałagan. Mój umysł dryfował ku rzeczom, które wyprzedziły mnie w drodze powrotnej do domu, ale za każdym razem, gdy skręcał w tamtą stronę, szarpałem go za smycz i ciągnąłem gdzie indziej.

Tej nocy, leżąc w łóżku, przysłuchiwałem się rozmowom. Najpierw odzywały się rzeczy (półgłosem), a potem odpowiadali (nieco głośniej) ich właściciele. Czasami mówili o pikniku na Jones Beach – o kokosowym zapachu olejku do opalania i o Lou Bedze, którego przebój Mambo No. 5 puszczał bez przerwy ze swojego radiomagnetofonu Misha Bryzinski. Mówili też o szybujących w powietrzu frisbee i o ganiających za nimi psach. O dzieciach taplających się w mokrym piasku ze zwisającymi im z siedzeń majtkami. O ubranych w kostiumy kąpielowe z katalogu Land’s End matkach, które przechadzały się między nimi z nosami posmarowanymi białym kremem. Ile dzieci straciło tego dnia pilnującą ich matkę albo rzucającego frisbee ojca? Człowieku, to było zadanie arytmetyczne, którego nie chciałem rozwiązywać. Ale głosy, które słyszałem w moim mieszkaniu, chciały to robić. Rozwiązywały je bez końca.

Pamiętałem, jak Bruce Mason zadął w swoją muszlę i ogłosił się Władcą Much. Pamiętałem, jak Maureen Hannon powiedziała mi kiedyś (nie na Jones Beach, nie w trakcie tej rozmowy), że Alicja w krainie czarów jest pierwszą powieścią psychodeliczną. I jak Jimmy Eagleton zwierzył mi się pewnego popołudnia, że jego syn oprócz tego, że się jąka, cierpi na zaburzenia zdolności uczenia się, „dwa w cenie jednego”, i że dzieciak będzie potrzebował korepetycji z matematyki i z francuskiego, jeżeli chce skończyć szkołę średnią w dającej się przewidzieć przyszłości. „Zanim dostanie emerycką zniżkę na podręczniki”, tak dokładnie ujął to Jimmy. W długim popołudniowym świetle jego policzki wydawały się blade i pokryte niewielką szczeciną jakby tego ranka golił się tępą maszynką.

вернуться

* Amerykański komentator telewizyjny.