Выбрать главу

Zapadałem powoli w sen, lecz ta ostatnia historia całkiem mnie rozbudziła, ponieważ zdałem sobie sprawę, że rozmawialiśmy krótko przed jedenastym września. Może zaledwie kilka dni wcześniej. Może nawet w piątek przed atakiem, co oznaczałoby, że to był ostatni dzień, kiedy widziałem Jimmy’ego żywego. A mały jąkała z zaburzeniami zdolności uczenia się: czy miał na imię Jeremy, jak Jeremy Irons? Z pewnością nie, to mój umysł (czasami bierze banana) uprawiał swoje małe gierki, ale brzmiało to jakoś podobnie, na Boga. Może Jason. Albo Justin. W godzinach przed świtem wszystko się potęguje i pamiętam, jak pomyślałem, że jeśli dzieciak rzeczywiście ma na imię Jeremy, chyba zwariuję. To będzie słomka, która złamie grzbiet wielbłąda.

Koło trzeciej nad ranem przypomniałem sobie, do kogo należała akrylowa kostka z zatopioną stalową monetą: do Rolanda Abelsona z działu odpowiedzialności cywilnej. To Roland miał zwyczaj mówić: „Lucy, będziesz musiała się gęsto tłumaczyć”. Któregoś wieczoru jesienią 2001 roku widziałem wdowę po nim w wiadomościach o szóstej. Rozmawiałem z nią na jednym z firmowych pikników (bardzo możliwe, że na Jones Beach) i pomyślałem wtedy, że jest ładna, ale wdowieństwo to zmieniło, wdowieństwo nadało jej urodzie surowe piękno. W telewizji powtórzyła kilka razy, że jej mąż jest „zaginiony”. Nie chciała powiedzieć, że „nie żyje”. I jeśli rzeczywiście żył – jeśli kiedykolwiek się pojawi – będzie musiał się gęsto tłumaczyć. To jasne. Ale to odnosiło się również do niej. Ładna kobieta, która w wyniku masowego mordu stała się piękna, z całą pewnością powinna się gęsto tłumaczyć.

Leżąc tam i myśląc o tym wszystkim – wspominając odgłos łamiących się fal na Jones Beach i fruwające w powietrzu frisbee – poczułem, jak ogarnia mnie straszliwy smutek, który ostatecznie znalazł ujście w łzach. Muszę jednak przyznać, że było to pouczające doświadczenie. Tej właśnie nocy zrozumiałem, że rzeczy – nawet tak małe jak moneta w akrylowej kostce – z upływem czasu mogą robić się cięższe. Ponieważ jednak chodzi o wagę, którą nadaje im umysł, nie ma na to matematycznej formuły podobnej do tych, które stosuje się w towarzystwach ubezpieczeniowych, gdzie stawka ubezpieczenia na życie zwiększa się o współczynnik x, jeżeli palisz, a ubezpieczenie zbiorów trzeba przemnożyć przez współczynnik y, jeżeli twoje uprawy znajdują się w strefie nawiedzanej przez trąby powietrzne. Rozumiecie, co mam na myśli? Chodzi o wagę, którą nadaje umysł.

* * *

Nazajutrz rano zebrałem ponownie wszystkie przedmioty i znalazłem siódmy, pod kanapą. Facet w boksie, który sąsiadował z moim, Misha Bryzinski, trzymał na biurku laleczki Puncha i Judy. Ta, którą wyśledziłem pod kanapą moimi małymi oczkami, to był Punch. Judy nigdzie nie było, lecz Punch w zupełności mi wystarczał. Te czarne oczy spoglądające na mnie spomiędzy kotów kurzu, przyprawiły mnie o dreszcz trwogi. Wyłowiłem laleczkę spod kanapy, patrząc z niechęcią na ślad, jaki zostawiła na zakurzonej podłodze. Rzecz, która zostawia ślad, jest czymś prawdziwym, czymś, co ma swoją wagę. Nie ma co do tego wątpliwości.

Wsadziłem Puncha i inne rzeczy do małej szafki na przybory sanitarne tuż przy aneksie kuchennym i tam pozostały. Z początku nie byłem pewien, czy to zrobią, ale pozostały.

* * *

Matka powiedziała mi kiedyś, że jeśli mężczyzna podetrze się i zobaczy krew na papierze toaletowym, przez następne trzydzieści dni będzie srał po ciemku, łudząc się, że wszystko dobrze się skończy. Zilustrowała w ten sposób swoje przekonanie, iż kamieniem węgielnym męskiej filozofii jest, jeśli to zignorujesz, może zniknie”.

Zignorowałem rzeczy, które znalazłem w swoim mieszkaniu, z nadzieją, że wszystko dobrze się skończy, i rzeczywiście sytuacja trochę się poprawiła. Rzadko słyszałem dobiegające z szafki na przybory szepty (z wyjątkiem późnej nocy), lecz i tak coraz chętniej wykonywałem moją pracę researchera poza domem. W połowie listopada spędzałem prawie całe dnie w nowojorskiej bibliotece publicznej. Marmurowe lwy z pewnością przywykły do tego, że mijam je ze swoim powerbookiem.

A potem, tuż przed Świętem Dziękczynienia, gdy wychodziłem któregoś dnia z domu, spotkałem wchodzącą do środka Paulę Robeson, cud-dziewicę, którą uratowałem jakiś czas wcześniej, wciskając przycisk RESETUJ na jej klimatyzatorze.

W ogóle się nad tym nie zastanawiając – gdybym miał na to czas, jestem pewien, że nie wykrztusiłbym z siebie ani słowa – zapytałem, czy mogę ją zaprosić na lunch i o czymś z nią porozmawiać.

– Chodzi o to – powiedziałem – że mam pewien problem. Może uda się pani go zresetować.

Staliśmy w holu wejściowym. Portier Pedro siedział w kącie, czytając „New York Post” (i słysząc każde słowo, nie mam co do tego żadnych wątpliwości; dla Pedra jego lokatorzy są najbardziej interesującym codziennym serialem pod słońcem). Uśmiech, który posłała mi Paula, był jednocześnie sympatyczny i nerwowy.

– Chyba jestem panu to winna, ale wie pan, że mam męża?

– Tak – odparłem, nie dodając, że podała mi wówczas nie tę co trzeba rękę, żebym na pewno zobaczył obrączkę ślubną.

– Jasne, musiał nas pan razem widzieć przynajmniej kilka razy – rzekła, kiwając głową – ale mąż był w Europie, kiedy miałam te kłopoty z klimatyzacją, i teraz też jest w Europie. Ma na imię Edward. W ciągu ostatnich dwóch lat spędził w Europie więcej czasu niż tutaj, i choć wcale mi się to nie podoba, traktuję swoje małżeństwo bardzo poważnie. Edward pracuje w branży eksportowo-importowej – dodała po namyśle.

Pracowałem kiedyś w branży ubezpieczeniowej, ale pewnego dnia moja firma eksplodowała, miałem ochotę powiedzieć, ostatecznie jednak zdecydowałem się na coś bardziej normalnego.

– Nie chcę się z panią umawiać na randkę, pani Robeson – oznajmiłem. Nie chciałem także przechodzić z nią na ty. Czyżbym dostrzegł w jej oczach błysk rozczarowania? Na Boga, chyba tak. Lecz to ją przynajmniej przekonało. Nadal byłem bezpieczny.

Podparła się pod boki i spojrzała na mnie z udawanym zniecierpliwieniem. A może nie tak bardzo udawanym.

– Więc czego pan chce? – zapytała.

– Chcę po prostu z kimś porozmawiać. Próbowałem umówić się z paroma psychiatrami, ale są… zajęci.

– Wszyscy?

– Na to wygląda.

– Jeśli ma pan problemy ze swoim życiem seksualnym albo chce pan biegać po mieście i zabijać ludzi w turbanach, nie chcę o tym słyszeć.

– To nic w tym rodzaju. Obiecuję, że nie przyprawię pani o rumieńce. – Nie było to zupełnie to samo co zapewnienie, że jej nie zaszokuję albo że nie uzna mnie za wariata. – Proszę tylko o wspólny lunch i radę, nic więcej. Co pani na to?

Zadziwiła mnie – a nawet mile połechtała – własna siła przekonywania. Gdybym zaplanował wcześniej tę rozmowę, na pewno wszystko bym zepsuł. Przypuszczam, że Paula była zaciekawiona, i z pewnością usłyszała szczerość w moim głosie. Mogła również dojść do wniosku, że jeśli jestem człowiekiem, który lubi dobierać się do kobiet, wykorzystałbym tamten moment w sierpniu, kiedy znalazłem się z nią sam na sam w mieszkaniu, a nieuchwytny Edward przebywał we Francji lub w Niemczech. Zastanawiałem się, jak wielką desperację ujrzała na mojej twarzy.