Выбрать главу

Tak czy inaczej zgodziła się spotkać ze mną podczas lunchu w Donald’s Grill przy naszej ulicy. Donald’s jest chyba najmniej romantyczną restauracją na całym Manhattanie – dobre jedzenie, jarzeniówki pod sufitem i kelnerzy, którzy dają jasno do zrozumienia, że powinieneś się pospieszyć. Zrobiła to z uśmiechem kobiety płacącej przeterminowany dług, o którym już prawie zapomniała. Nie było to dla mnie zbyt pochlebne, ale się nie przejąłem. Odpowiada jej godzina dwunasta, powiedziała. Jeśli zaczekam na nią w holu wejściowym, możemy pójść tam razem. Odparłem, że mnie też to odpowiada.

Ta noc była dla mnie dobra. Prawie natychmiast zasnąłem i nie przyśniła mi się Sonja D’Amico, spadająca wzdłuż budynku z rękoma przy udach, niczym wypatrująca wody stewardesa.

* * *

Idąc nazajutrz z Paulą Osiemdziesiątą Szóstą Ulicą zapytałem, gdzie była, kiedy to się stało.

– W San Francisco – odparła. – Spałam jak suseł w apartamencie w hotelu Wradling razem z Edwardem, który na pewno jak zwykle chrapał. Miałam tu wrócić dwunastego września, a Edward wybierał się na spotkanie do Los Angeles. Dyrekcja hotelu włączyła alarm przeciwpożarowy.

– Musieli ci napędzić stracha.

– Owszem, jednak z początku pomyślałam, że to nie pożar, a trzęsienie ziemi. A potem bezosobowy głos poinformował przez głośniki, że hotel się nie pali, ale doszło do cholernie dużego pożaru w Nowym Jorku.

– Jezu…

– Słuchanie tego w łóżku, w obcym pokoju… ten głos dobiegający z sufitu był niczym głos Boga. – Paula potrząsnęła głową i zacisnęła usta tak mocno, że prawie nie widziałem szminki. – Coś przerażającego. Rozumiem chyba konieczność przekazania tego rodzaju wiadomości, ale nadal nie wybaczyłam do końca dyrekcji hotelu, że zrobili to w ten sposób. Nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś się tam zatrzymała.

– Twój mąż pojechał na to spotkanie?

– Odwołali je. Tego dnia odwołano chyba wiele spotkań. Włączyliśmy telewizor i siedzieliśmy w łóżku aż do wschodu słońca, próbując to jakoś zrozumieć. Wiesz, co mam na myśli?

– Tak.

– Zastanawialiśmy się, czy mógł tam być ktoś, kogo znaliśmy. Przypuszczam, że nie my jedni to robiliśmy.

– Był ktoś taki?

– Makler z Shearson Leman i zastępca kierownika księgarni Borders w centrum handlowym – odparła. – Jeden z nich ocalał. A drugi… no wiesz, drugi nie. Jak to wyglądało u ciebie?

A zatem nie musiałem wcale kluczyć. Temat wypłynął, zanim jeszcze znaleźliśmy się w restauracji.

– Miałem tam być – powiedziałem. – Powinienem tam być. To było moje miejsce pracy. Towarzystwo ubezpieczeniowe na sto dziesiątym piętrze.

Paula stanęła jak wryta na chodniku, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczyma. Przypuszczam, że ludzie, którzy musieli nas omijać, brali nas za kochanków.

– Scott, nie!

– Scott, tak – odparłem.

I w końcu opowiedziałem komuś, jak obudziłem się jedenastego września przekonany, że będę robił te wszystkie rzeczy, które robiłem normalnie w dzień powszedni, poczynając od filiżanki czarnej kawy popijanej podczas golenia, aż po filiżankę kakao, które popijałem o północy, oglądając skrót wiadomości na kanale trzynastym. Dzień jak każdy inny, to dokładnie miałem na myśli. Przypuszczam, że to coś, do czego większość Amerykanów uważa, że ma prawo. I nagle co? Leci samolot! Trafia w bok wieżowca! Ha, ha, dupku, dałeś się nabrać, śmieje się z ciebie cały świat!

Opowiedziałem jej, jak wyjrzałem przez okno i zobaczyłem niebo, na którym o siódmej rano nie było żadnej chmurki – tak niebieskie, że ktoś mógłby pomyśleć, iż zdoła ujrzeć świecące po drugiej stronie gwiazdy. A potem opowiedziałem jej o głosie. Przypuszczam, że każdy słyszy w swojej głowie różne głosy i przyzwyczaja się do nich. Kiedy miałem szesnaście lat, jeden z nich zasugerował mi, że fajnie byłoby spuścić się w majtki mojej siostry. Ma ich chyba z tysiąc, na pewno nie zauważy, że zginęły, przekonywał mnie głos. (Nie opowiedziałem Pauli Robeson o tej konkretnej przygodzie z mojego okresu dojrzewania). Nazwałbym go głosem skrajnej nieodpowiedzialności, a bardziej poufale Panem Hej, Odpuść Sobie.

– Panem Hej, Odpuść Sobie? – zdziwiła się Paula.

– Na cześć Jamesa Browna, Króla Soulu.

– Jak sobie życzysz.

Pan Hej, Odpuść Sobie miał mi coraz mniej do powiedzenia, zwłaszcza po tym, jak przestałem pić na umór, i tego dnia ocknął się z drzemki na krótką chwilę, by wypowiedzieć zaledwie tuzin słów. Te słowa zmieniły jednak moje życie. Ocaliły mi życie.

Pierwszych pięć słów (siedziałem w tym momencie na skraju łóżka) brzmiało: Hej, zadzwoń, że jesteś chory! Następnych siedem (człapałem w tym momencie pod prysznic, drapiąc się w lewy pośladek): Hej, spędź cały dzień w Central Parku! Nie było mowy o żadnych złych przeczuciach. Był to zdecydowanie głos Pana Hej, Odpuść Sobie, nie Pana Boga. Innymi słowy, wersja mojego głosu (podobnie jak wszystkie inne), namawiającego mnie, żebym poszedł na wagary. Zrób coś dla siebie, na Boga Ojca! Kiedy ostatnim razem słyszałem tę wersję mojego głosu, chodziło o wzięcie udziału w konkursie karaoke w barze przy Amsterdam Avenue. Hej, zaśpiewaj razem z Neilem Diamondem, głupku – wejdź na scenę i pokaż, na co cię stać!

– Chyba wiem, o czym mówisz – rzekła Paula, lekko się uśmiechając.

– Naprawdę?

– Tak… ściągnęłam kiedyś bluzkę w barze w Key West i wygrałam dziesięć dolców, tańcząc do Honky Tonk Woman. Edward nic o tym nie wie – dodała po chwili – i jeśli kiedykolwiek mu powiesz, będę zmuszona wbić ci w oko jedną z jego szpilek do krawata.

– Hej, odpuść sobie, dziewczyno – powiedziałem i jej uśmiech stał się nieco smutny. To ją trochę odmłodziło. Pomyślałem, że może coś z tego wyjdzie.

Weszliśmy do Donald’s Grill. Na drzwiach był tekturowy indyk, a na zielonych kafelkach nad podgrzewaną ladą tekturowi Ojcowie Pielgrzymi.

– Posłuchałem Pana Hej, Odpuść Sobie i jestem tutaj – powiedziałem. – Ale razem ze mną jest również kilka innych rzeczy i on nie może na to nic poradzić. To rzeczy, których nie mogę się pozbyć. O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać.

– Muszę jeszcze raz powtórzyć, że nie jestem psychiatrą – odparła i w jej głosie usłyszałem dość wyraźne skrępowanie. Uśmiech zniknął. – Skończyłam germanistykę, a poza tym studiowałam historię Europy.

Macie ze swoim mężem mnóstwo wspólnych tematów, pomyślałem. Głośno odpowiedziałem, że to nie musi być koniecznie ona, po prostu ktokolwiek.

– Dobrze. Ale postaraj się o tym nie zapominać.

Zamówiliśmy u kelnera kawę, ona bezkofeinową, ja zwykłą. Kiedy się oddalił, zapytała, o jakich rzeczach mówię.

– To jedna z nich – odparłem, wyjmując z kieszeni akrylową kostkę z zatopioną w środku monetą i stawiając ją na stole.

A potem opowiedziałem jej o innych rzeczach i osobach, do których należały. O Clevie „Bejzbol być dla mnie barrrdzo barrrdzo dobry” Farrellu. O Maureen Hannon, która nosiła długie do pasa włosy, dając w ten sposób do zrozumienia, że jest w firmie niezastąpiona. O Jimmym Eagletonie, który miał niesamowitego nosa do oszukańczych roszczeń, syna z zaburzeniami uczenia się oraz poduszkę pierdziawkę, którą chował bezpiecznie w swoim biurku i wyjmował dopiero na gwiazdkowe przyjęcie. O Sonji D’Amico, najlepszej księgowej w Light and Bell, która dostała okulary przeciwsłoneczne a la Lolita w rozwodowym prezencie od pierwszego męża. O Brusie „Władcy Much” Masonie, który w mojej pamięci zawsze będzie dął w swoją muszlę, stojąc nagi do pasa na Jones Beach, z bosymi stopami omywanymi przez fale. I o Mishy Bryzinskim, z którym byłem co najmniej na kilkunastu meczach Metsów. Opowiedziałem, jak wyrzuciłem wszystkie te rzeczy (z wyjątkiem należącej do Mishy laleczki Puncha) do kosza na śmieci na rogu Park Avenue i Siedemdziesiątej Piątej i jak wyprzedziły mnie w drodze powrotnej do mieszkania, być może dlatego, że zatrzymałem się, żeby zamówić po raz drugi kurczaka generała Tso. W trakcie tej opowieści akrylowa kostka z monetą stała na stoliku między nami. Mimo to udało nam się zjeść przynajmniej część posiłku.