Выбрать главу

W jej oczach stanęły łzy, podobnie jak w moich, gdy Paula odniosła mi „fundusz emerytalny” Rolanda Abelsona, lecz nie towarzyszyło im przerażenie, które – jestem tego pewien – pojawiło się na mojej twarzy, kiedy Paula stała tam na korytarzu z włosami sterczącymi po obu stronach głowy. Janice oznajmiła, że chętnie zachowa wszelkie pamiątki po Brusie.

– Nie mogę przeboleć tego, jak się pożegnaliśmy-powiedziała, trzymając w dłoniach pudełko. – Zawsze wychodził bardzo wcześnie, bo jechał pociągiem. Pocałował mnie w policzek, a ja otworzyłam jedno oko i powiedziałam, żeby kupił mleko i śmietanę. Odparł, że kupi. To były ostatnie słowa, które do mnie powiedział. Kiedy poprosił mnie o rękę, czułam się jak Helena trojańska… to głupota, ale tak właśnie było… i wolałabym powiedzieć coś lepszego, niż „kup mleko i śmietanę”. Ale byliśmy małżeństwem od dość dawna, wydawało się, że to dzień jak co dzień i… przecież nigdy nie znamy dnia ani godziny, prawda?

– Nie.

– Właśnie. Każde pożegnanie może być ostatnie. Nie wiemy tego. Dziękuję, panie Staley. Za to, że pan przyjechał, i za to, że mi pan to oddał. To bardzo miło z pana strony. – W tym momencie lekko się uśmiechnęła. – Pamięta pan, jak stał na plaży bez koszuli i dął w tę muszlę?

– Tak – odparłem i popatrzyłem, jak trzymała to pudełko. Później usiądzie, wyjmie z niego muszlę, położy ją sobie na kolanach i będzie płakać. Wiedziałem, że przynajmniej ta koncha nigdy nie wróci do mojego mieszkania. Była w domu.

* * *

Pojechałem z powrotem na stację i wsiadłem do pociągu do Nowego Jorku. O tej porze dnia, wczesnym popołudniem, wagony były niemal puste. Usiadłem przy brudnym, mokrym od deszczu oknie i patrzyłem na rzekę i zbliżający się kontur Manhattanu. W pochmurne i deszczowe dni człowiek odtwarza ten kontur niemal z wyobraźni, kawałek po kawałku.

Jutro pojadę do Rahway z monetą zatopioną w akrylowej kostce. Być może dziecko weźmie ją w pulchną rączkę i przyjrzy się jej z ciekawością. Tak czy inaczej kostka zniknie z mojego życia. Myślę, że jedyną rzeczą, której trudno mi się będzie pozbyć, będzie poduszka pierdziawka Jimmy’ego Eagletona – nie mogę chyba oznajmić pani Eagleton, że wziąłem ją na weekend do domu, żeby poćwiczyć siadanie na niej? Ale potrzeba jest matką wynalazków i jestem pewien, że wymyślę w końcu jakąś przekonującą historię.

Przyszło mi do głowy, że z czasem mogą się pojawić inne przedmioty. I skłamałbym, mówiąc, że taka ewentualność wydaje mi się niemiła. Kiedy zwraca się rzeczy, które ludzie uważają za bezpowrotnie stracone, rzeczy, które mają swoją wagę, samo to jest nagrodą. Nawet jeżeli są to drobne rzeczy w rodzaju okularów przeciwsłonecznych albo stalowej monety zatopionej w akrylowej kostce… naprawdę. Muszę powiedzieć, że samo to jest nagrodą.

Dzień rozdania świadectw

Janice nigdy nie znalazła właściwego słowa na określenie miejsca, w którym mieszka Buddy. Jest za duże, żeby nazwać je domem, i za małe, żeby uznać za posiadłość, a nazwa na słupku przy podjeździe, Harborlights, nie przechodzi jej przez gardło. Brzmi jak nazwa restauracji w New London, takiej, gdzie jako danie dnia zawsze podają coś z ryb. Na ogół kończy się to tym, że mówi „do ciebie”: na przykład „pojedźmy do ciebie i zagrajmy w tenisa” albo „pojedźmy do ciebie i popływajmy”.

To samo dotyczy też chyba Buddy’ego, myśli, patrząc, jak jej chłopak biegnie truchtem tam, skąd dobiegają krzyki: z drugiej strony domu, gdzie jest basen. Trudno jest mówić do własnego chłopaka Buddy, ale kiedy jego prawdziwe imię brzmi Bruce, człowiek jakby traci grunt pod nogami.

Podobnie jest z wyrażaniem uczuć. Janice wie, że Bruce chciałby usłyszeć od niej, że go kocha, zwłaszcza w dniu rozdania świadectw – byłby to z pewnością lepszy prezent od srebrnego medalika, który mu dała, choć kosztował ją tyle, że wszystko w niej się gotowało – ale nie mogła tego zrobić. Jedyne, na co było ją stać (choć również budziło wewnętrzny bunt) to: „Strasznie cię lubię, Buddy”. I nawet to brzmiało jak kwestia z brytyjskiej komedii muzycznej.

– Nie gniewasz się o to, co powiedziała? – To była ostatnia rzecz, o którą ją zapytał, zanim potruchtał po trawie, żeby przebrać się w spodenki kąpielowe. – Chyba nie dlatego tu zostajesz?

– Nie, chcę po prostu jeszcze trochę poserwować. I pooglądać widoki.

To miejsce rzeczywiście jest jedyne w swoim rodzaju i nigdy jej się nie znudziło. Ponieważ z tej strony domu widać całą panoramę Nowego Jorku, budynki zredukowane do niebieskich klocków, od których najwyższych okien odbija się słońce. Janice powtarzała sobie, że w Nowym Jorku można doznać tego poczucia cudownego bezruchu wyłącznie z oddali. Było to kłamstwo, które uwielbiała.

– Taka już jest moja babcia – dodał. – Zdążyłaś ją chyba poznać. Mówi, co myśli.

– Wiem – odparła Janice. I lubiła babcię Buddy’ego, która wcale nie starała się ukrywać swojego snobizmu. Obnosiła się z nim, celebrowała i dawała do powąchania. Nazywali się Hope i przypłynęli do Connecticut razem z całą resztą Niebiańskich Zastępów, dziękuję bardzo. Ona za to nazywa się Janice Gandolewski i kończy swoją szkołę (liceum Fairhaven) za dwa tygodnie – kiedy Buddy wyruszy ze swoimi trzema najlepszymi kumplami w Appalachy.

Podchodzi do kosza z piłkami, szczupła, wysoka dziewczyna w dżinsowych szortach, tenisówkach i bluzie z długim rękawem. Mięśnie jej nóg napinają się, kiedy staje na palcach przy każdym serwie. Jest ładna i wie o tym. Jest niegłupia i o tym też wie. Niewielu dziewczętom z Fairhaven udaje się nawiązać znajomość z chłopcami z Academy – to znaczy poza normalnymi szybkimi, obleśnymi numerkami w weekendy zimowego karnawału i wiosennych szaleństw, z pełną świadomością gdzie-twoje-a-gdzie-moje-miejsce. I udało jej się to mimo owego „ski”, które wlecze się za nią, dokądkolwiek pójdzie, niczym puszka przywiązana do zderzaka rodzinnego samochodu. Udało jej się towarzyskie salto mortale z Bruce’em Hope’em, znanym również jako Buddy.

Wychodząc z sali klubowej na dole, gdzie grali w gry wideo – reszta nadal tam była, nadal w zsuniętych na tył głowy biretach – usłyszeli jego babcię, siedzącą w salonie razem z innymi dorosłymi (ponieważ tak naprawdę to było ich przyjęcie, dzieciaki będą miały swoje wieczorem, najpierw w knajpie Holy Now! przy drodze numer 219, która została wynajęta specjalnie na tę okazję przez tatę i mamę Jimmy’ego Fredericka, a później na plaży, w księżycowej poświacie, na miłości fregacie, starych nie ma na chacie).

– To była Janice Nie-Do-Wymówienia – mówiła babcia swoim dziwnie piskliwym, dziwnie bezbarwnym głosem przygłuchej starszej pani. – Jest bardzo ładna, nieprawdaż? Dziewczyna z miasta. Aktualna przyjaciółka Bruce’a.

Nie nazwała Janice początkującą modelką ale słychać to było oczywiście w jej tonie.

Janice wzrusza ramionami i serwuje jeszcze kilka razy, prężąc nogi i podnosząc wysoko rakietę. Piłki przelatują zdecydowanie i mocno nad siatką i wpadają do pudła po drugiej stronie.