Выбрать главу

– Wiem, że wyglądam na więcej niż czterdzieści osiem lat – mówi. – To dlatego, że nie śpię. Brałem ambien i te drugie tabletki, te z zieloną ćmą, ale kręci mi się tylko po nich w głowie.

Kiedy pytam, jak długo cierpi na bezsenność, nie potrzebuje czasu, żeby się nad tym zastanowić.

– Od dziesięciu miesięcy.

Pytam, czy to bezsenność go do mnie sprowadziła. Uśmiecha się, patrząc w sufit. Większość pacjentów wybiera fotel, przynajmniej podczas pierwszej wizyty – pewna kobieta powiedziała mi, że leżąc na kozetce, czuje się jak neurotyczny klaun z komiksu w „New Yorkerze” – ale N. kładzie się od razu na kozetce. Leży na niej z rękoma splecionymi mocno na piersi.

– Chyba obaj wiemy, jaka jest odpowiedź na to pytanie, doktorze Bonsaint.

Pytam, co ma na myśli.

– Gdybym chciał się pozbyć worków pod oczyma, zwróciłbym się do chirurga plastycznego albo do lekarza rodzinnego… który swoją drogą pana zarekomendował, twierdzi, że jest pan bardzo dobry… i poprosił o coś mocniejszego od ambienu i zielonych tabletek z ćmą. Na pewno są jakieś mocniejsze środki, prawda?

Nic na to nie odpowiadam.

– Z tego, co wiem, bezsenność jest zawsze objawem czegoś innego – dodaje.

Mówię mu, że nie zawsze, lecz na ogół. I dodaję, że jeśli mamy do czynienia z innym problemem, bezsenność rzadko jest jedynym objawem.

– Och, mam i inne. Masę problemów. Niech pan na przykład spojrzy na moje buty.

Patrzę na jego sznurowane buty z cholewkami. Na lewym sznurowadła zawiązane są na górze, ale na prawym na dole. Mówię, że to bardzo interesujące.

– Owszem – potwierdza. – Kiedy byłem w szkole średniej, dziewczęta zawiązywały na dole sznurowadła w tenisówkach, kiedy z kimś chodziły. Albo kiedy był jakiś chłopak, który im się podobał i z którym chciały chodzić.

Pytam, czy z kimś chodzi, mając nadzieję, że to złagodzi napięcie, które w nim wyczuwam – knykcie jego splecionych dłoni są białe, jakby obawiał się, że odfruną, jeśli nie będzie ich zaciskał z odpowiednią siłą.

Lecz on się nie śmieje. Nawet się nie uśmiecha.

– Mam już trochę za sobą etap chodzenia z kimś, jednak jest coś, czego chcę. – Przez chwilę się zastanawia. – Próbowałem zawiązywać na dole sznurowadła butów. To nie pomogło. Ale jedno na górze, a drugie na dole… mam wrażenie, że taki wariant coś daje. – Uwalnia prawą dłoń ze śmiertelnego uścisku, w którym trzyma ją lewa, i zbliża do siebie opuszki kciuka i palca wskazującego. – Mniej więcej tyle – stwierdza.

Pytam, czego chce.

– Żeby mój umysł wrócił do normy. Ale próba uleczenia umysłu poprzez wiązanie sznurowadeł zgodnie z jakimś kodem komunikacji ze szkoły średniej… lekko dostosowanym do obecnej sytuacji… to chyba jakiś obłęd, nie sądzi pan? A obłąkani powinni szukać pomocy. Wiedzą o tym, jeśli kołacze się w nich resztka zdrowego rozsądku… a pochlebiam sobie, że we mnie się kołacze. Więc dlatego tu jestem.

Splata ponownie dłonie i spogląda na mnie wyzywająco, ale i z lękiem. A także, jak mi się wydaje, z ulgą. Leżał bezsennie w domu, wyobrażając sobie, jak to będzie, kiedy opowie psychiatrze, czego się boi, a kiedy to w końcu zrobił, nie wybiegłem z krzykiem z pokoju ani nie wezwałem mężczyzn w białych fartuchach. Niektórzy pacjenci wyobrażają sobie, że mam w sąsiednim pomieszczeniu ekipę facetów wyposażonych w siatki na motyle i kaftany bezpieczeństwa.

Proszę, żeby wymienił kilka przykładów swoich umysłowych zaburzeń, na co wzrusza ramionami.

– Normalne obsesyjno-kompulsywne badziewie. Słyszał to pan już setki razy. Przyszedłem do pana, żeby zmierzyć się z tym, co się za nim kryje. Z tym, co wydarzyło się w sierpniu zeszłego roku. Myślałem, że może mnie pan zahipnotyzuje i każe o tym zapomnieć. – Spogląda na mnie z nadzieją.

Odpowiadam, że chociaż nic nie jest niemożliwe, hipnoza sprawdza się lepiej, kiedy trzeba otworzyć pamięć, a nie zamknąć ją na cztery spusty.

– O – mówi. – Nie wiedziałem o tym. Cholera. – Ponownie wbija wzrok w sufit. Mięśnie z boku jego twarzy wyraźnie pracują i wydaje mi się, że ma coś więcej do powiedzenia. – To może być niebezpieczne, wie pan. – Przerywa, ale tylko na chwilę; mięśnie szczęki nadal napinają się i rozkurczają. – Te moje zaburzenia mogą być bardzo niebezpieczne. – Kolejna pauza. – Dla mnie. – Kolejna pauza. – Niewykluczone, że i dla innych.

Każda sesja terapeutyczna to seria wyborów; rozgałęziające się drogi bez żadnych drogowskazów. W tym momencie mógłbym zapytać, co to jest – to, co może okazać się niebezpieczne – lecz postanawiam tego nie robić. Zamiast tego pytam, o jakim obsesyjno-kompulsywnym badziewiu mówi. Poza zawiązywaniem sznurowadeł na górze i na dole, co jest akurat cholernie dobrym przykładem. (Tego mu nie mówię).

– Zna pan to na pamięć. – Posyła mi chytre spojrzenie, od którego robi mi się trochę nieswojo. Nie okazuję tego; nie jest pierwszym pacjentem, w którego obecności czuję się nieswojo. Psychiatrzy są niczym grotołazi, a każdy grotołaz powie wam, że w jaskiniach jest pełno nietoperzy i robaków. Niezbyt miłych, ale na ogół nieszkodliwych.

Proszę, żeby zaspokoił jednak moją ciekawość. I pamiętał, że dopiero zaczynamy się poznawać.

– Jeszcze ze sobą nie chodzimy, prawda?

– Nie – odpowiadam – chyba jeszcze nie.

– No to lepiej zacznijmy – mówi – bo mamy tu do czynienia z Pomarańczowym Alarmem. Przechodzącym w Czerwony.

Pytam go, czy liczy rzeczy.

– Oczywiście, że liczę. Liczę hasła w krzyżówce w „New York Timesie”… w niedzielę robię to dwa razy, ponieważ wtedy krzyżówki są większe i ich dwukrotne policzenie wydaje się właściwe. W gruncie rzeczy konieczne. Liczę własne kroki. To, ile razy dzwoni telefon, kiedy do kogoś dzwonię. W dni powszednie jem na ogół lunch w Colonial Diner, to trzy przecznice od mojego biura, i idąc tam, liczę czarne buty. W drodze powrotnej liczę brązowe. Próbowałem kiedyś liczyć czerwone, ale to było śmieszne. Tylko kobiety noszą czerwone buty, a i to niezbyt często. Nie w ciągu dnia. Naliczyłem tylko trzy pary, w związku z czym wróciłem do Colonial i zacząłem od nowa, tyle że tym razem liczyłem brązowe buty.

Pytam, czy musi zobaczyć określoną liczbę butów, żeby to go satysfakcjonowało.

– Trzydzieści to niezły wynik. Piętnaście par. Na ogół nie ma z tym problemu.

A dlaczego konieczne jest, żeby zobaczył określoną liczbę?

Zastanawia się i spogląda na mnie.

– Jeżeli odpowiem, że pan wie, czy poprosi mnie pan, żebym wyjaśnił, co takiego powinien pan wiedzieć? Chodzi o to, że miał pan już wcześniej do czynienia z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi i że zapoznałem się z nimi… wyczerpująco… zarówno badając własny umysł, jak i czytając o nich w Internecie. A zatem czy moglibyśmy przejść od razu do rzeczy?

Mówię, że większość liczących uważa, że osiągnięcie pewnej liczby, znanej jako „liczba docelowa”, jest niezbędne dla zachowania porządku. Żeby, mówiąc obrazowo, świat dalej kręcił się wokół własnej osi.

Kiwa zadowolony głową i nagle pękają w nim tamy.

– Pewnego dnia, kiedy liczyłem buty w drodze powrotnej do biura, minąłem mężczyznę z nogą uciętą na wysokości kolana. Szedł o kulach i na kikucie miał skarpetkę. Gdyby miał na drugiej nodze czarny but, nic by się nie stało. Ponieważ byłem w drodze powrotnej, rozumie pan. Ale but był brązowy. To wytrąciło mnie z równowagi na cały dzień i tej nocy w ogóle nie mogłem zasnąć. Ponieważ liczby nieparzyste są złe. Przynajmniej tutaj – dodaje, klepiąc się po głowie. – Istnieje racjonalna część mojego umysłu, która wie, że to wszystko brednie, ale jest i inna, która uważa, że absolutnie nie, i ta część rządzi. Można by pomyśleć, że kiedy nie dzieje się nic złego… a tamtego dnia zdarzyło się właściwie coś dobrego, kontrola urzędu skarbowego, której się obawialiśmy, została odwołana bez podania żadnego powodu… więc kiedy nie dzieje się nic złego, zaklęcie pryśnie, jednak tak się nie stało. Naliczyłem trzydzieści siedem brązowych butów zamiast trzydziestu ośmiu i kiedy nie doszło do końca świata, irracjonalna część mojego umysłu oświadczyła, że to dzięki temu, że było ich nie tylko ponad trzydzieści, ale grubo ponad trzydzieści. Ładując zmywarkę, liczę talerze. Jeżeli ich liczba jest parzysta i przekracza dziesięć, to dobrze. Jeśli nie, dodaję odpowiednią liczbę czystych, żeby była odpowiednia. To samo dotyczy widelców i łyżek. Musi ich być co najmniej dwanaście w małym plastikowym koszyku z przodu zmywarki. A ponieważ mieszkam sam, oznacza to, że na ogół muszę dodawać czyste.