Выбрать главу

Daję mu swoją wizytówkę i proszę, żeby zadzwonił – o każdej porze dnia i nocy – gdyby pomysł samobójstwa wydał mu się bardziej pociągający. Odpowiada, że to zrobi. Jednak prawie wszyscy to obiecują.

– A tymczasem – mówię przy drzwiach, kładąc mu rękę na ramieniu – niech pan spróbuje zaprzyjaźnić się z życiem.

Spogląda na mnie, blady i już nie uśmiechnięty, człowiek, którego dziobią niewidzialne ptaki.

– Czytał pan kiedyś Wielkiego Boga Pana Arthura Machena? – pyta.

Potrząsam głową.

– To najbardziej przerażające opowiadanie, jakie kiedykolwiek napisano – oznajmia. – Jedna z postaci mówi w nim, że „żądza zawsze bierze górę”. Ale tak naprawdę wcale nie ma na myśli żądzy. Ma na myśli wewnętrzny przymus.

Paxil? Chyba prozac. Ale dopiero kiedy uda mi się lepiej rozgryźć tego interesującego pacjenta.

7 czerwca 2007

14 czerwca 2007

28 czerwca 2007

Zgodnie z moimi oczekiwaniami N. przynosi na następną sesję odrobioną „pracę domową”. Na tym świecie jest wiele rzeczy, na których nie można polegać, ale osoby cierpiące na ZOK prawie zawsze wykonują powierzone im zadania, chyba że są umierający.

Z pewnego punktu widzenia jego tabelki są komiczne; z innego smutne; z jeszcze innego po prostu przerażające. Jest w końcu księgowym i przypuszczam, że sporządzając dokument, który wręcza mi, zanim jeszcze położył się na kozetce, użył jednego ze swoich komputerowych arkuszy kalkulacyjnych. Tyle że zamiast inwestycji i dochodów diagramy te przedstawiają skomplikowane terytorium jego obsesji. Na pierwszych dwóch arkuszach widnieje nagłówek LICZENIE, na następnych dwóch DOTYKANIE, na ostatnich sześciu PRZEKŁADANIE. Przerzucając je, nie bardzo rozumiem, jak znajduje czas na inne zajęcia. A jednak cierpiący na ZOK zawsze znajdą jakiś sposób. Wraca do mnie obraz niewidzialnych ptaków; wyobrażam sobie, jak otaczają N., wyrywając krwawe strzępy z jego ciała.

Kiedy podnoszę wzrok, leży na kozetce, znowu ze splecionymi mocno na piersi dłońmi. I zdążył już przestawić wazon i pudełko z chusteczkami, tak że ponownie są ukośnie połączone. W wazonie były dzisiaj białe lilie. Gdy widzę je leżące na stole, przychodzi mi na myśl pogrzeb.

– Niech pan mnie nie prosi, żebym włożył je z powrotem – mówi przepraszającym, lecz stanowczym tonem. – Prędzej wyjdę, niż to zrobię.

Odpowiadam, że nie mam zamiaru go o to prosić. Pokazuję mu arkusze kalkulacyjne i chwalę je za profesjonalny wygląd. N. wzrusza ramionami. Następnie pytam go, czy obejmują całość, czy tylko ostatni tydzień.

– Tylko ostatni tydzień – odpowiada. Jakby ta sprawa w ogóle go nie interesowała. Przypuszczam, że tak właśnie jest. Człowiek, którego rozdziobują ptaki, nie interesuje się zbytnio ranami i obrażeniami odniesionymi w ciągu ostatniego roku ani nawet tygodnia; absorbuje go dzień dzisiejszy. I przyszłość.

– Musi tu być ze trzy tysiące wpisów.

– Nazwijmy je epizodami. Tak je określam. Są sześćset cztery epizody liczenia, osiemset siedemdziesiąt osiem epizodów dotykania i dwa tysiące dwieście czterdzieści sześć epizodów przekładania. Wszystkie te liczby, jak pan zauważył, są parzyste. Razem daje to trzy tysiące siedemset dwadzieścia osiem epizodów, również liczbę parzystą. Jeśli doda pan do siebie tworzące ją cyfry… trzy, siedem, dwa i osiem… otrzyma pan dwadzieścia, również liczbę parzystą. – N. kiwa głową jakby się upewniając. – Dzieląc trzy tysiące siedemset dwadzieścia osiem przez dwa otrzymuje pan tysiąc osiemset sześćdziesiąt cztery. Suma tworzących tę liczbę cyfr daje dziewiętnaście, silną liczbę nieparzystą. Silną i złą. – W tym momencie autentycznie wstrząsa nim dreszcz.

– Musi pan być bardzo zmęczony – mówię.

Nie odpowiada na to ani nie kiwa głową, lecz mimo to udziela odpowiedzi. Łzy płyną po jego policzkach ku uszom. Nie chcę zwiększać jego udręki, ale zdaję sobie sprawę z jednego: jeżeli nie zabierzemy się szybko do roboty, jeżeli będziemy „dreptać w miejscu”, jak określiłaby to siostra Sheila, wkrótce nie da rady ze mną współpracować. Widzę negatywne zmiany w jego powierzchowności (pognieciona koszula, niestarannie ogolony zarost, włosy pilnie wymagające przystrzyżenia) i gdybym poprosił jego kolegów o opinię, z pewnością zobaczyłbym wymieniane między sobą szybkie spojrzenia, które są nader wymowne. Tabelki są na swój sposób imponujące, lecz N. najwyraźniej traci siły. Wydaje mi się, że nie mam innego wyboru: muszę od razu przystąpić do sedna sprawy, i dopóki tego nie dokonamy, nie może być mowy o paxilu, prozacu ani czymkolwiek innym.

Pytam, czy jest gotów opowiedzieć mi, co zdarzyło się w sierpniu zeszłego roku.

– Tak – mówi. – Po to tu przyszedłem. – Wyjmuje kilka chusteczek z Dyżurnego Pudełka i wyciera policzki. Znużonym gestem. – Ale… czy na pewno pan tego chce, doktorze?

Nigdy wcześniej pacjent nie zadawał mi takiego pytania ani nie przemawiał do mnie tonem niechętnego współczucia. Odpowiadam, że owszem, na pewno. Moim zadaniem jest mu pomóc, lecz żebym mógł to zrobić, on sam też musi chcieć sobie pomóc.

– Nawet jeżeli narazi to pana na to samo, z czym muszę się sam zmagać? Ponieważ to może się zdarzyć. Jestem zdezorientowany, lecz sądzę… mam nadzieję… że nie znalazłem się jeszcze w sytuacji tonącego, do tego stopnia ogarniętego paniką, że wciągnie pod wodę każdego, kto chce go uratować.

Odpowiadam, że nie do końca rozumiem.

– Jestem tutaj, ponieważ to wszystko może być wytworem mojego umysłu – mówi i uderza się knykciami w skroń, jakby chciał się upewnić, że wiem, gdzie znajduje się jego głowa. – Ale może tak nie jest. Naprawdę trudno mi powiedzieć. To właśnie mam na myśli, mówiąc, że jestem zdezorientowany. I jeżeli to nie jest wytwór umysłu… jeżeli to, co zobaczyłem i wyczułem na Polu Ackermana, jest prawdziwe… w takim razie przenoszę jak gdyby zarazki.

Pole Ackermana, notuję, mimo że wszystko i tak będę miał na taśmie. Kiedy byliśmy dziećmi, moja siostra i ja chodziliśmy do szkoły Ackermana w małym miasteczku Harlow, przy brzegu rzeki Androscoggin. To niedaleko stąd, najwyżej trzydzieści mil.

Mówię mu, że zaryzykuję i że w ostatecznym rozrachunku – kolejne pozytywne wsparcie – na pewno obu nam nic się nie stanie.

N. śmieje się bez przekonania.

– Byłoby wspaniale – mówi.

– Proszę mi opowiedzieć o Polu Ackermana.

N. wzdycha.

– Leży w Motton – mówi. – Na wschodnim brzegu Androscoggin.

Motton. Następna miejscowość za Chester’s Mill. Nasza matka kupowała mleko i jajka na farmie Boy Hill w Motton. N. mówi o miejscu, które leży niecałe siedem mil od farmy, gdzie dorastałem. Znam to miejsce! – mam ochotę powiedzieć.

Nie robię tego, lecz N. spogląda na mnie w skupieniu, jakby czytał w moich myślach. Może naprawdę w nich czyta. Nie wierzę w percepcję pozazmysłową, ale też całkowicie jej nie wykluczam.

– Niech pan tam nigdy nie chodzi, doktorze. Nie próbuje go szukać. Proszę mi to obiecać.

Obiecuję. Prawdę mówiąc, nie byłem w tej zabitej deskami części Maine od ponad piętnastu lat. Blisko do niej w milach, daleko w pragnieniach. Thomas Wolfe złożył szczególnie radykalne oświadczenie, tytułując swoje magnum opus Nie ma powrotu; nie jest to prawdą dla wszystkich (siostra Sheila często wraca do domu; nadal przyjaźni się z kolegami z dzieciństwa), jednak jest prawdą dla mnie. Chociaż podejrzewam, że własnej książki nie zatytułowałbym Nie ma powrotu. Z dzieciństwa pamiętam dominujących na podwórku łobuzów z zajęczą wargą, puste domy z powybijanymi szybami, wybebeszone samochody, niebo, które zawsze wydawało się białe, zimne i upstrzone wronami.