Выбрать главу

– No dobrze – mówi N. i przez chwilę szczerzy zęby do sufitu. Nie w agresywny sposób; jestem pewien, że to wyraz twarzy człowieka, który szykuje się do dźwignięcia czegoś bardzo ciężkiego i wie, że będą go potem bolały plecy. – Nie wiem, czy potrafię to dobrze opisać, ale zrobię, co w mojej mocy. I proszę nie zapominać, że do tego dnia w sierpniu jedynym przejawem zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, jakie u mnie występowały, było zaglądanie przed wyjściem do pracy do łazienki, żeby sprawdzić, czy nie wystają mi włosy z nosa.

Może to prawda; choć raczej wątpię. Nie drążę tego tematu. Zamiast tego proszę, żeby mi opowiedział, co zdarzyło się tamtego dnia. I N. to robi.

Robi to przez następne trzy sesje. Na drugą z nich – piętnastego czerwca – przynosi mi kalendarz. To, jak powiadają, dowód rzeczowy numer jeden.

3. Opowieść N.

Jestem księgowym z zawodu i fotografem z zamiłowania. Po tym, jak wziąłem rozwód – i dorosły moje dzieci, co też jest rodzajem rozwodu, prawie tak samo bolesnym – spędzam weekendy, włócząc się po okolicy i fotografując krajobraz moim nikonem. To aparat na kliszę, nie cyfrowy. Pod koniec każdego roku wybieram dwanaście najlepszych zdjęć i robię z nich kalendarz. Drukuję go w małej drukarni we Freeport, nazywa się Windhover Press. Nie są tani, jednak robią rzeczy wysokiej jakości. Na Boże Narodzenie rozdaję te kalendarze przyjaciołom i wspólnikom w interesach. Czasami również klientom, lecz rzadko – klienci, którzy wystawiają pięciocyfrowe albo sześciocyfrowe rachunki, wolą na ogół coś posrebrzanego. Ja zawsze wolę dobre zdjęcie krajobrazowe. Nie mam żadnych zdjęć Pola Ackermana. Zrobiłem parę, ale nigdy nie wychodziły. Później pożyczyłem aparat cyfrowy. Nie tylko nie zrobił zdjęć, lecz wysiadła w nim cała elektronika. Musiałem kupić nowy facetowi, od którego go pożyczyłem. Niewielka szkoda. Do tego czasu i tak zniszczyłbym chyba wszystkie zrobione przeze mnie zdjęcia tego miejsca. Gdyby, rzecz jasna, to mi pozwoliło.

[Pytam go, czym jest „to”. N. ignoruje moje pytanie, jakby go w ogóle nie usłyszał].

Obfotografowałem całe Maine i New Hampshire, jednak trzymam się głównie najbliższej okolicy. Mieszkam w Castle Rock, dokładnie rzecz biorąc w View, ale dorastałem w Harlow tak jak pan. Niech pan nie robi takiej zdziwionej miny, doktorze. Kiedy zaproponował pana mój lekarz rodzinny, sprawdziłem pana w Google’u – w dzisiejszych czasach wszyscy googlują wszystkich, prawda?

Tak czy inaczej w tej części środkowego Maine zrobiłem moje najlepsze zdjęcia – w Harlow, Motton, Chester’s Mill, St. Ives, Castle – St.-Ives, Canton, Lisbon Falls. Innymi słowy wszędzie, gdzie toczy swoje wody potężna Androscoggin. Te zdjęcia wydają się jakby bardziej… realne. Dobrym przykładem jest kalendarz na dwa tysiące piąty rok. Przyniosę panu jeden egzemplarz i sam pan oceni. Fotografie od stycznia do kwietnia i od września do grudnia były robione blisko domu. Te od maja do sierpnia przedstawiały… spójrzmy… plażę Old Orchard… Pemnaquid Point, oczywiście latarnię… Harrison State Park… i Thunder Hole w Bar Harbor. Myślałem, że udało mi się zrobić naprawdę dobre zdjęcie Thunder Hole, byłem podekscytowany, lecz widok odbitek sprowadził mnie na ziemię. Kolejna turystyczna fotka. Dobra kompozycja, ale co z tego, prawda? Dobrą kompozycję można zobaczyć w każdym sprzedawanym na straganie turystycznym kalendarzu.

Chce pan poznać moją opinię, zwykłego amatora? Moim zdaniem fotografia jest bardziej artystyczną dyscypliną, niż się powszechnie uważa. Ktoś może pomyśleć, że jeśli ma się dobre oko do kompozycji plus kilka technicznych umiejętności, których można się nauczyć na każdym kursie fotografii… jedno ładne miejsce powinno wychodzić tak samo dobrze jak każde inne, zwłaszcza jeśli specjalizujemy się w pejzażach. Nieważne, czy to jest Harlow w Maine czy Sarasota na Florydzie, grunt to wybrać dobry filtr, wycelować i strzelać. Tyle że wcale tak nie jest. W fotografii miejsce ma podobne znaczenie jak w malarstwie, pisaniu opowiadań czy poezji. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale…

[Zapada długa cisza].

Właściwie wiem. Ponieważ artysta, nawet taki amator jak ja, wkłada duszę w to, co tworzy. U niektórych ludzi… tych, którzy mają w sobie coś z wagabundy… dusza jest przenośna. Jednak moja nigdy nie podróżuje dalej niż do Bar Harbor. Zdjęcia, które zrobiłem wzdłuż Androscoggin… one do mnie przemawiają. I przemawiają do innych. Facet z Windhover Press powiedział, że mógłbym pewnie podpisać umowę na album w Nowym Jorku i brać forsę za te moje kalendarze, zamiast za nie płacić, ale to mnie nigdy nie interesowało. Wydaje się trochę zbyt… nie wiem… zbyt publiczne? Zbyt pretensjonalne? Nie wiem, coś w tym rodzaju. Te kalendarze to drobiazg, coś, co daje się przyjaciołom. Poza tym mam swoją pracę. Sprawia mi satysfakcję przetwarzanie liczb. Ale moje życie z pewnością byłoby smutniejsze bez tego hobby. Cieszyło mnie, że kilku przyjaciół wiesza moje kalendarze w kuchni albo salonie. Nawet w cholernej sieni. Paradoks polega na tym, że od dnia, kiedy sfotografowałem Pole Ackermana, nie zrobiłem zbyt wielu zdjęć. Ta część mojego życia już się chyba skończyła i to pozostawia w człowieku pustkę. Taką, która gwiżdże w środku nocy, zupełnie jakby gdzieś tam głęboko w środku zerwał się wiatr i starał się zastąpić to, czego już nie ma. Czasami myślę, że życie jest smutne i złe, doktorze. Naprawdę tak myślę.

W trakcie jednej z moich wędrówek w sierpniu zeszłego roku trafiłem w Motton na polną drogę, której zupełnie nie pamiętałem z przeszłości. Jechałem po prostu, słuchając muzyki z radia, i straciłem z oczu rzekę, ale wiedziałem, że jest gdzieś niedaleko, bo czułem jej zapach. Zapach jednocześnie wilgotny i świeży. Na pewno wie pan, o czym mówię. To stary zapach. Tak czy inaczej skręciłem w tę drogę.

Była wyboista, w kilku miejscach prawie rozmyta. Poza tym robiło się późno. Musiało już być koło siódmej wieczorem i nie zatrzymałem się nigdzie na kolację. Byłem głodny. Mało brakowało, a byłbym zawrócił, jednak potem wyboje się skończyły i droga zaczęła prowadzić pod górę, nie w dół. Zapach stał się silniejszy. Wyłączyłem radio i teraz nie tylko czułem zapach rzeki, lecz ją słyszałem – niezbyt głośno, niezbyt blisko, ale słyszałem.

A potem zobaczyłem leżące na drodze drzewo i uznałem, że powinienem wracać. Mogłem to zrobić, mimo że nie było gdzie zawrócić. Miałem zaledwie milę do drogi numer 117 i cofnąłbym się do niej w pięć minut. Myślę teraz, że coś, jakaś siła funkcjonująca po jasnej stronie rzeczy, dawała mi tę sposobność. Myślę, że ostatni rok byłby zupełnie inny, gdybym wrzucił wtedy wsteczny bieg. Jednak nie zrobiłem tego. Bo ten zapach… ten zapach zawsze przypominał mi dzieciństwo. Poza tym na szczycie wzniesienia zobaczyłem większy skrawek nieba. Drzewa… trochę sosen, ale w większości brzozy… przerzedzały się i pomyślałem, że jest tam odkryte pole. A jeżeli tak, prawdopodobnie widać z niego rzekę. Przyszło mi również do głowy, że mogę tam znaleźć odpowiednie miejsce, żeby zawrócić, lecz to nie było tak ważne jak myśl, że mógłbym sfotografować Androscoggin o zachodzie słońca. Nie wiem, czy pan pamięta, że mieliśmy w sierpniu zeszłego roku kilka wspaniałych zachodów słońca.

Wysiadłem więc i przesunąłem drzewo. To była jedna z tych młodych brzóz, tak spróchniała, że rozsypała mi się w dłoniach. Ale kiedy wsiadłem z powrotem do samochodu, znowu o mały włos nie zawróciłem. Naprawdę istnieje siła po jasnej stronie rzeczy; wierzę w to. Wydawało mi się jednak, że po usunięciu drzewa z drogi szum rzeki stał się głośniejszy… wiem, że to głupota, jednak naprawdę miałem takie wrażenie – wrzuciłem więc niski bieg i pojechałem dalej moją toyotą 4Runner.