Выбрать главу

Minąłem przybitą do drzewa małą tabliczkę z napisem POLE ACKERMANA, ZAKAZ POLOWAŃ, WSTĘP WZBRONIONY. A potem drzewa się skończyły, najpierw po lewej, potem po prawej stronie, i byłem na miejscu. Zaparło mi dech. Nie pamiętam prawie, jak zgasiłem silnik i wysiadłem, i w ogóle nie pamiętam, że zabrałem aparat, ale musiałem to zrobić, bo miałem go w ręku, kiedy dotarłem do skraju pola. Torba na obiektywy obijała mi się o nogę. Byłem przejęty do głębi, przejęty na wskroś, kompletnie wytrącony ze swojej powszedniej egzystencji.

Rzeczywistość jest zagadką, doktorze Bonsaint, a codzienna faktura rzeczy stanowi tkaninę, którą na nią naciągamy, aby zamaskować jej blask i mrok. Myślę, że z tego samego powodu zakrywamy twarze zmarłych. Traktujemy twarze zmarłych jako swego rodzaju wrota. Są przed nami zamknięte… lecz wiemy, że nie będą zamknięte zawsze. Któregoś dnia otworzą się przed każdym z nas i każdy z nas przez nie przejdzie.

Ale są miejsca, gdzie ta tkanina się drze, i rzeczywistość staje się cienka. Widać przezierającą przez nią twarz… lecz nie jest to twarz nieboszczyka. Lepiej chyba, gdyby nią była. Pole Ackermana jest jednym z takich miejsc i nic dziwnego, że ten, do kogo należało, przybił tabliczkę z napisem WSTĘP WZBRONIONY.

Zmierzchało. Słońce było kulą czerwonego gazu, spłaszczoną na górze i dole i płonącą na horyzoncie. Rzeka była długim wężem, połyskującym krwawo w jego blasku, widocznym na odcinku ośmiu lub dziesięciu mil. Słyszałem jej szum w nieruchomym wieczornym powietrzu. Na stokach wznoszących się za nią gór rosła niebieskoszara puszcza. Nie widziałem ani jednego domu czy drogi. Nie słychać było ani jednego ptaka. Miałem wrażenie, jakbym cofnął się w czasie o sto lat. Albo o cztery miliony. Z trawy – wyrosła wysoko – unosiły się pierwsze białe nitki mgły. Nie było nikogo, kto by ją skosił, chociaż pole było duże i można by z niego uzyskać masę siana. Mgła unosiła się z ciemniejącej zieleni niczym oddech. Jakby ziemia była żywą istotą.

Chyba się lekko zachwiałem. Nie z powodu piękna, choć widok był piękny, lecz ponieważ wszystko, co przed sobą widziałem, wydawało się takie cienkie, na granicy halucynacji. A potem zobaczyłem te cholerne głazy wystające z nieskoszonej trawy.

Było ich siedem, albo tak mi się tylko wydawało – najwyższe dwa miały po pięć stóp, najniższy trzy stopy, reszta pomiędzy. Pamiętam, że ruszyłem do najbliższego z nich, ale to jak przypominanie sobie snu, który zaczyna się rozwiewać w porannym świetle… wie pan, jak to jest, prawda? Oczywiście, że pan wie, na tym polega w dużej części pańska praca. Tyle że to nie był sen. Słyszałem szelest trawy ocierającej się o moje spodnie, czułem, jak robią się wilgotne od rosy i przywierają do skóry pod kolanami. Torba z obiektywami zaczepiała się co kilka chwil o zarośla – tu i tam rosły kępy sumaka – a potem waliła mnie mocniej niż zwykle w udo.

Podszedłem do najbliższego głazu i zatrzymałem się. To był jeden z tych wysokich. Z początku myślałem, że wyryte są na nim twarze – nie twarze ludzi, ale pyski bestii i potworów – lecz potem zmieniłem trochę pozycję i zorientowałem się, że to tylko gra świateł i gęstniejących o zmierzchu cieni, które upodobniały się do… no właśnie, nie wiadomo do czego. Stojąc w nowej pozycji, zobaczyłem po kilku chwilach nowe twarze. Niektóre z nich wydawały się ludzkie, jednak nie były mniej straszne. Tak naprawdę były jeszcze straszniejsze, bo to, co ludzkie, jest zawsze straszniejsze, nie sądzi pan? Ponieważ znamy to co ludzkie, rozumiemy to. Albo wydaje nam się, że rozumiemy. A te wydawały się wykrzywione w krzyku lub w śmiechu. Może i w jednym, i w drugim.

Pomyślałem, że to ta cisza robi mi wodę z mózgu, cisza, poczucie izolacji i wielkość tego wszystkiego – to, jak wielki widziałem przed sobą kawałek świata. I to, jak czas wydawał się wstrzymywać oddech. Jakby wszystko miało pozostać na zawsze takie, jakie było: płonące nad horyzontem słońce, któremu zostało mniej niż czterdzieści minut do zachodu, i to wyprane z kolorów przejrzyste powietrze. Pomyślałem, że to te rzeczy sprawiają, że widzę twarze w miejscach, gdzie nic nie ma. Teraz myślę inaczej, lecz jest już za późno.

Pstryknąłem kilka zdjęć. Chyba pięć. Zła liczba, ale wtedy tego nie wiedziałem. A potem cofnąłem się, chcąc mieć wszystkie siedem głazów na jednej fotografii, i kiedy kadrowałem ujęcie, zobaczyłem, że w rzeczywistości jest ich osiem i stoją w czymś w rodzaju kręgu. Można było spostrzec – kiedy człowiek dobrze im się przyjrzał – że są fragmentami jakiejś formacji geologicznej, która albo wypiętrzyła się przed milionami lat, albo została odsłonięta przez powódź (pole opadało dość wyraźnie, więc uznałem to za możliwe). Jednocześnie jednak wyglądały na ustawione przez kogoś, niczym głazy w kręgu druidów. Ale nic nie było na nich wyryte. Z wyjątkiem tego, co stanowiło dzieło żywiołów. Wiem, bo pojechałem tam jeszcze raz w środku dnia, żeby to sprawdzić. Nierówności i odpryski kamienia. Nic więcej.

Zrobiłem jeszcze cztery zdjęcia – co daje razem dziewięć, kolejną złą liczbę, lecz trochę lepszą od piątki – i kiedy opuściłem aparat i spojrzałem ponownie na głazy gołym okiem, zobaczyłem twarze, które szydziły, szczerzyły zęby i chrząkały. Niektóre ludzkie, inne zwierzęce. I naliczyłem siedem głazów.

Jednak kiedy spojrzałem ponownie w wizjer, było ich osiem.

Zakręciło mi się w głowie i ogarnął mnie lęk. Chciałem się stamtąd wynieść, zanim zrobi się całkiem ciemno – chciałem opuścić to pole, znaleźć się ponownie na drodze numer 117 i słuchać w radiu głośnego rock and rolla. Nie mogłem jednak tak po prostu odejść. Coś tkwiącego głęboko we mnie – tak głęboko jak instynkt, który każe nam wdychać i wydychać powietrze – zakazywało mi tego. Czułem, że jeśli stamtąd odejdę, stanie się coś strasznego i dotknie to nie tylko mnie. Znowu miałem to wrażenie kruchości, jakby w tym konkretnym miejscu świat pękał i wystarczyła jedna osoba, żeby spowodować niewyobrażalny kataklizm. Jeśli nie będzie bardzo, bardzo ostrożna.

Wtedy właśnie zaczęło się to całe moje obsesyjno-kompulsywne gówno. Chodząc od głazu do głazu, dotykałem ich, liczyłem i zaznaczałem, w którym stoją miejscu. Chciałem odejść – desperacko chciałem odejść – ale zrobiłem wszystko, co trzeba, i nie odwaliłem tego byle jak. Ponieważ musiałem. Wiedziałem to, tak jak wiem, że muszę oddychać, jeśli chcę pozostać żywy. Kiedy wróciłem do miejsca, od którego zacząłem, cały się trząsłem i byłem mokry od potu, rosy i mgły. Ponieważ dotykanie tych głazów… nie było miłe. Przywoływało pewne myśli. I pewne obrazy. Brzydkie obrazy. Na przykład, jak uderzam moją byłą żonę siekierą i śmieję się, kiedy ona krzyczy i podnosi zakrwawione ręce, żeby zasłonić się przed kolejnymi ciosami.

Ale było ich osiem. Osiem głazów na Polu Ackermana. Dobra liczba. Bezpieczna. Wiedziałem to. I nie miało już znaczenia, czy patrzę na nie przez wizjer, czy gołym okiem. Po tym, jak ich dotknąłem, były ustawione. Robiło się coraz ciemniej, słońce schowało się w połowie za horyzontem (obejście tego kręgu, który miał może czterdzieści jardów średnicy, zajęło mi chyba dwadzieścia minut), lecz widziałem wszystko dość dobrze – powietrze było dziwnie przejrzyste. Nadal się bałem – działo się tam coś złego, wszystko o tym świadczyło, nawet milczenie ptaków – lecz odczuwałem jednocześnie ulgę. Zło zostało przynajmniej częściowo naprawione poprzez dotykanie głazów… i ponowne przyglądanie się im. Zapamiętywanie miejsc, które zajmują na polu. Było to tak samo ważne jak dotykanie.

[Chwila namysłu].

Nie, ważniejsze. Bo to, jak widzimy świat, trzyma na uwięzi czającą się za nim ciemność. Powstrzymuje ją przed wylaniem się i zatopieniem nas. Chyba wszyscy o tym wiemy gdzieś w głębi duszy. Odwróciłem się więc i pokonałem większą część drogi do samochodu… niewykluczone, że dotykałem już klamki drzwiczek… gdy coś kazało mi się znowu odwrócić. I wtedy to zobaczyłem.