Выбрать главу

[N. bardzo długo milczy. Widzę, że drży i jest cały zlany potem. Kropelki lśnią na jego czole niczym rosa].

Coś było pośrodku głazów. Pośrodku kręgu, które tworzyły przypadkowo bądź celowo. Było czarne jak niebo na wschodzie i zielone jak trawa. Obracało się bardzo powoli i nawet na chwilę nie spuszczało ze mnie oczu. Bo miało oczy. Chore, różowe oczy. Wiedziałem… wiedział o tym mój racjonalny umysł… że widzę tylko światło na niebie, ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że to coś więcej. Że coś korzysta z tego światła. Coś korzysta z zachodu słońca, żeby widzieć, i tym, co widzi, jestem ja.

[N. ponownie płacze. Nie proponuję mu kleeneksów, bo nie chcę złamać zaklęcia. Choć nie wiem, czy zdołałbym mu je w ogóle zaproponować, bo on też rzucił na mnie zaklęcie. To, o czym opowiada, to urojenie, i w jakimś stopniu on sam o tym wie – cienie, które wyglądały jak twarze” itp. – ale to urojenie jest bardzo silne, a silne urojenia przenoszą się niczym zarazki podczas kichnięcia].

Musiałem się chyba dalej cofać. Nie pamiętam, czy to robiłem; pamiętam tylko, że myślałem, że patrzę na głowę jakiegoś potwora z mroku, który jest po drugiej stronie. A także że skoro jest jeden, może być ich więcej. Osiem głazów trzymało je w ryzach – ale kiedy głazów było tylko siedem, mogły wypłynąć z mroku po drugiej stronie rzeczywistości i opanować świat. Z tego, co wiedziałem, patrzyłem na najmniejszego i najmarniejszego z nich. Z tego, co wiedziałem, ta spłaszczona głowa węża z różowymi oczyma i czymś, co wyrastało z jego pyska i wyglądało jak wielkie długie kolce, była co najwyżej głową oseska.

Zobaczyła, że patrzę.

Ta pierdolona rzecz uśmiechnęła się do mnie i jej zęby były głowami. Żywymi ludzkimi głowami.

A potem nastąpiłem na zeschłą gałąź, która pękła z odgłosem podobnym do fajerwerków, i paraliż ustąpił. Całkiem możliwe, że ta rzecz unosząca się pośrodku kamiennego kręgu hipnotyzowała mnie, tak jak to robi wąż z ptakiem.

Odwróciłem się i uciekłem. Torba z obiektywami waliła mnie po nodze i każde jej uderzenie zdawało się mówić: Zbudź się! Zbudź się! Uciekaj! Uciekaj! Otworzyłem drzwiczki mojej toyoty i usłyszałem cichy dzwonek, który sygnalizował, że zostawiłem kluczyk w stacyjce. Przypomniałem sobie jakiś stary film, w którym William Powell i Myrna Loy stoją w recepcji luksusowego hotelu i Powell dzwoni na obsługę. Zabawne, co człowiekowi przychodzi do głowy w takich momentach, prawda? Myślę, że w naszych umysłach jest coś w rodzaju wrót. Takich, które nie pozwalają, żeby tkwiące w nas wszystkich szaleństwo zalało nasz intelekt. Ale w krytycznych momentach wrota się otwierają i wylewa się przez nie całe to pokręcone gówno.

Zapaliłem silnik. Włączyłem radio, włączyłem je głośno i z głośników ryknęła rockowa muzyka. Pamiętam, że to był zespół The Who. I pamiętam, że zapaliłem długie światła. Kiedy to zrobiłem, miałem wrażenie, że głazy skaczą na mnie. O mało nie wrzasnąłem. Lecz było ich osiem, policzyłem, a ósemka jest bezpieczna.

[W tym momencie N. po raz kolejny milknie. Nie odzywa się przez całą minutę].

Następne, co pamiętam, to droga numer 117. Nie wiem, jak tam się znalazłem, czy wykręciłem, czy się cofałem. Nie wiem, ile mi to zajęło czasu, jednak piosenka The Who się skończyła i słuchałem Doorsów. Niech Bóg się nade mną zlituje, ale to było Break On Through to the Other Side. Wyłączyłem radio.

Nie sądzę, żebym zdołał panu powiedzieć coś więcej, doktorze. Nie dzisiaj. Jestem wykończony.

[I rzeczywiście na takiego wygląda].

[Następna sesja]

Myślałem, że efekt, jaki wywarło na mnie to miejsce, osłabnie w czasie jazdy do domu – że to tylko zła chwila na odludziu i że kiedy znajdę się z powrotem w swoim salonie, z zapalonymi światłami i włączonym telewizorem, poczuję się z pewnością lepiej. Niestety, nie poczułem się lepiej. Jeżeli już, to poczucie rozchwiania – zetknięcia się z innym wszechświatem, który jest wrogi naszemu – stało się silniejsze. Nadal byłem przekonany, że widziałem w tym kamiennym kręgu twarz – gorzej, zarys jakiegoś wielkiego gadziego ciała. Czułem się… zarażony. Zarażony przez myśli kłębiące się w mojej głowie. Czułem poza tym, że sam stanowię zagrożenie – że mogę sprowadzić tę rzecz, po prostu zbyt wiele o niej myśląc. I że nie pojawi się sama. Ten inny kosmos mógł wypaść na tę stronę niczym wymioty przez dno mokrej papierowej torby.

Obszedłem dom i pozamykałem wszystkie drzwi. A potem uznałem, że zapomniałem o kilkorgu, i obszedłem dom jeszcze raz, żeby to sprawdzić. Tym razem je policzyłem: drzwi frontowe, kuchenne, do spiżarni, do piwnicy, bramę garażu i tylne drzwi garażu. Razem sześć i przyszło mi do głowy, że to dobra liczba. Podobnie jak ósemka. To przyjazne liczby. Ciepłe, nie zimne jak piątka albo… no wie pan, siódemka. Trochę się odprężyłem, lecz mimo to obszedłem dom po raz ostatni. Nadal sześć. „Sześć da się znieść”, pamiętam, jak powiedziałem. Myślałem, że teraz zdołam zasnąć, ale nie mogłem. Nawet po zażyciu ambienu. Przez cały czas widziałem zachodzące nad Androscoggin słońce, zmieniające rzekę w czerwonego węża. Języki mgły wyłaniające się z trawy. I tę rzecz między głazami. To przede wszystkim.

Wstałem i policzyłem wszystkie książki w mojej biblioteczce w sypialni. Było ich dziewięćdziesiąt trzy. To zła liczba i nie tylko dlatego, że jest nieparzysta. Dzieląc dziewięćdziesiąt trzy przez trzy, otrzymuje się trzydzieści jeden; trzynaście wspak. Wziąłem więc jedną książkę z małej półki w przedpokoju. Ale liczba dziewięćdziesiąt cztery jest tylko trochę lepsza, ponieważ dziewięć i cztery daje trzynaście. Trzynastki są na tym świecie wszędzie, doktorze. Nie wie pan? Tak czy inaczej dostawiłem jeszcze sześć książek do biblioteczki w sypialni. Ciężko było je wcisnąć, ale udało się. Sto jest w porządku. Właściwie to bardzo dobra liczba.

Kładąc się z powrotem do łóżka, zacząłem się nagle martwić o książki w przedpokoju. Rozumie pan: czy nie okradłem Petera, żeby spłacić Paula. Policzyłem je więc i wszystko było w porządku: pięćdziesiąt sześć. Dodane cyfry dają jedenaście, co jest liczbą nieparzystą, lecz nie najgorszą z nieparzystych. Poza tym pięćdziesiąt sześć podzielone na dwa daje dwadzieścia osiem – dobrą liczbę. Uświadomiwszy to sobie, mogłem zasnąć. Miałem chyba złe sny, ale ich nie pamiętam.

Mijały dni, a ja wciąż myślałem o Polu Ackermana. Było niczym cień, który padł na moje życie. Liczyłem już wówczas wiele rzeczy i dotykałem ich – żeby upewnić się, że rozumiem, jakie zajmują miejsce w świecie, realnym świecie, moim świecie. Zacząłem również je ustawiać. Zawsze parzyste liczby rzeczy i zawsze w kręgach albo na ukos. Ponieważ kręgi i ukośne linie utrzymują rzeczy w ryzach.

To znaczy na ogół. I nigdy na zawsze. Jeden mały wypadek i czternastka staje się trzynastką, ósemka siódemką.

Na początku września odwiedziła mnie moja młodsza córka i stwierdziła, że sprawiam wrażenie przemęczonego. Chciała wiedzieć, czy się nie przepracowuję. Zauważyła także, że wszystkie bibeloty w salonie – rzeczy, których nie zabrała po rozwodzie jej matka – poukładane są w „kręgi zbożowe”. „Czy ty trochę nie dziwaczejesz na starość, tato?” – zapytała. I wtedy właśnie postanowiłem wrócić na Pole Ackermana, tym razem w pełnym świetle dnia. Myślałem, że jeśli zobaczę je w dziennym świetle, zobaczę kilka pozbawionych znaczenia głazów stojących w kręgu na nieskoszonym polu, zdam sobie sprawę, jak bzdurna jest ta cała historia, i moje obsesje rozwieją się niczym nasiane dmuchawce na silnym wietrze. Chciałem tego. Ponieważ liczenie, dotykanie i układanie – te rzeczy są bardzo pracochłonne. I nakładają na człowieka wielką odpowiedzialność.