Выбрать главу

Po drodze podjechałem do punktu, gdzie oddałem wcześniej zdjęcia do wywołania, i zobaczyłem, że te, które zrobiłem wtedy wieczorem na Polu Ackermana, nie wyszły. Były całe szare, jakby coś je silnie napromieniowało. To mnie zastanowiło, ale nie powstrzymało. Pożyczyłem od jednego z ekspedientów aparat cyfrowy – ten, który spaliłem – i ruszyłem ponownie do Motton, szybko. Chce pan usłyszeć coś głupiego? Czułem się jak facet, którego poparzył sumak jadowity, jadący do apteki po maść cynkową. Ponieważ tak to odczuwałem – jak swędzenie. Liczenie, dotykanie i układanie można porównać do drapania, jednak drapanie przynosi w najlepszym razie wyłącznie chwilową ulgę. Częściej poszerza tylko swędzący obszar. Chciałem znaleźć jakieś lekarstwo. Wracając na Pole Ackermana, nie znalazłem go, ale przecież tego nie wiedziałem. Jak powiedział ktoś: uczymy się, działając. A jeszcze lepiej uczymy się, działając i popełniając błędy.

Dzień był piękny, bez jednej chmurki. Liście nadal były zielone, ale powietrze miało w sobie tę przejrzystość, którą obserwuje się tylko przy zmianie pór roku. Moja była żona mawiała, że takie dni wczesnej jesieni to nasza nagroda za to, że musimy się męczyć przez trzy miesiące z turystami i letnikami, stercząc w kolejce, podczas gdy oni kupują piwo na kartę kredytową. Czułem się dobrze, pamiętam to. Byłem pewien, że uda mi się skończyć z tym wariactwem. Słuchałem składanki największych przebojów Queen i myślałem, jak wspaniale brzmi głos Freddiego Mercury’ego, jak czysto. Śpiewałem razem z nim. Podjechałem do Androscoggin w Harlow – rzeka po drugiej stronie starego mostu Bale Road była tak jasna, że raziła oczy – i zobaczyłem wyskakującą z wody rybę. Roześmiałem się głośno. Nie śmiałem się tak od czasu tego wieczoru na Polu Ackermana i zabrzmiało to tak dobrze, że zaśmiałem się ponownie.

A potem w górę na Boy Hill – założę się, że pan wie, gdzie to jest – i obok cmentarza Serenity Ridge. Zrobiłem tam wcześniej parę dobrych zdjęć, chociaż nigdy nie zamieściłem żadnego w kalendarzu. W pięć minut dojechałem do polnej drogi. Zacząłem w nią skręcać, a potem wdepnąłem z całej siły hamulec. W ostatniej chwili. Gdybym się zawahał, rozwaliłbym chłodnicę. Droga zagrodzona była łańcuchem, na którym wisiała nowa tabliczka z napisem WSTĘP SUROWO WZBRONIONY.

Mogłem sobie oczywiście tłumaczyć, że to zbieg okoliczności, że osoba, do której należały te lasy i to pole – niekoniecznie facet o nazwisku Ackerman, ale niewykluczone – zakłada ten łańcuch i ten znak każdej jesieni, żeby zniechęcić myśliwych. Lecz sezon polowań na jelenie zaczyna się dopiero pierwszego listopada, a sezon polowań na ptaki dopiero w październiku. Myślę, że ktoś obserwuje to pole. Może przez lornetkę, a może innymi, mniej normalnymi metodami. Ten ktoś wiedział, że tam byłem i że mogę wrócić.

Skoro tak, dajmy temu spokój, pomyślałem sobie. Chyba że chcesz, żeby aresztowali cię za wkroczenie na cudzy teren, a może nawet zamieścili twoje zdjęcie w kronice kryminalnej miejscowej gazetki. To chyba nie będzie dobre dla twoich interesów?

Ale nie było mowy, żebym się zatrzymał, skoro miałem szansę pojechać na to pole, zobaczyć, że nic tam nie ma, i poczuć się lepiej. Tłumaczyłem sobie, że jeśli ktoś nie chce, bym wchodził na jego teren, to powinienem respektować jego życzenie. Ale liczyłem też litery na tej tabliczce i wyszło mi, że jest ich dwadzieścia jeden, co jest fatalną liczbą, o wiele gorszą od trzynastu. Wiedziałem, że szaleństwem jest myślenie w ten sposób, ale myślałem w ten sposób, i jakaś moja cząstka wiedziała, że to wcale nie jest takie szalone.

Zostawiłem toyotę na parkingu przy Serenity Ridge, a potem ruszyłem z powrotem polną drogą z przewieszonym przez ramię pożyczonym aparatem, schowanym w futerał zapinany na zamek błyskawiczny. Obszedłem łańcuch – nie było to trudne – i poszedłem dalej drogą prowadzącą na pole. Okazało się, że i tak musiałbym iść pieszo, ponieważ tym razem leżało na niej sześć albo siedem przewróconych drzew i nie były to wcale rachityczne brzózki. Drogę przegradzało pięć pokaźnych rozmiarów sosen i jeden dojrzały dąb. Nie zwaliły się na nią przypadkiem; ktoś ściął je piłą łańcuchową. W ogóle mnie to nie powstrzymało. Przeskoczyłem przez sosny i obszedłem dąb. A potem znalazłem się na wzniesieniu prowadzącym w stronę pola. Prawie nie spojrzałem na drugą tabliczkę: POLE ACKERMANA, ZAKAZ POLOWAŃ, WSTĘP WZBRONIONY. Widziałem przerzedzające się na szczycie wzniesienia drzewa, przeświecające przez nie promienie słońca, w których tańczyły drobiny kurzu, i widziałem nad nimi szeroką połać nieba, sprawiającą wesołe, optymistyczne wrażenie. Było południe. W oddali nie dostrzegłem wielkiego krwawiącego węża, lecz rzekę Androscoggin, przy której dorastałem i którą zawsze kochałem – niebieska i piękna, tak jak piękne mogą być w swoich najlepszych chwilach zwyczajne rzeczy. Puściłem się biegiem. Szalony optymizm nie opuszczał mnie przez całą drogę pod górę, ale w chwili, gdy zobaczyłem głazy sterczące tam niczym kły, natychmiast się rozwiał. Zastąpiły go przerażenie i strach.

Głazów było znowu siedem. Tylko siedem. A pośrodku kręgu – nie wiem, jak to wytłumaczyć, żeby pan zrozumiał – ujrzałem wyblakłe miejsce. Właściwie nie cień, lecz coś bardziej podobnego do… wie pan, jak płowieją z czasem niebieskie dżinsy? Zwłaszcza w miejscach, gdzie się bardziej ścierają, na przykład na kolanach? To było coś takiego. Trawa przybrała brudny żółtozielony kolor, a niebo nad kamiennym kręgiem nie było błękitne, ale szarawe. Czułem, że jeśli tam zejdę – a jakaś moja cząstka bardzo tego chciała – wybiję jednym ciosem otwór w tkaninie rzeczywistości. I że jeśli to zrobię, coś mnie złapie. Coś z drugiej strony. Byłem tego pewien.

Mimo to jakaś cząstka mnie chciała tego. Chciała… no nie wiem… skończyć tę grę wstępną i przejść od razu do rzeczy.

Widziałem – albo wydawało mi się, że widzę, nadal nie jestem pewien – miejsce, w którym powinien stać ósmy głaz, i widziałem tę… tę wyblakłość… wybrzuszającą się, próbującą przedostać się w punkcie, gdzie osłona głazów była słaba. Ogarnęło mnie przerażenie! Ponieważ gdyby to się udało, wszystkie nienazwane rzeczy z drugiej strony narodziłyby się w naszym świecie. Niebo poczerniałoby i pojawiłoby się na nim mnóstwo nowych gwiazd i chorych konstelacji.

Ściągnąłem z ramienia aparat, ale kiedy starałem się go wyjąć z futerału, wyślizgnął mi się z dłoni. Ręce mi drżały, jakbym dostał jakiegoś ataku. Podniosłem aparat i otworzyłem futerał, a kiedy spojrzałem ponownie na głazy, zobaczyłem, że miejsce pośrodku nie jest już spłowiałe. Robiło się czarne. I znowu widziałem oczy. Łypiące z ciemności. Tym razem były żółte, z wąskimi czarnymi źrenicami. Jak oczy kota. Albo oczy węża.

Próbowałem podnieść aparat do oka, lecz znowu go upuściłem. A kiedy po niego sięgałem, trawa zamknęła się nad nim i musiałem go wyciągać. Nie, musiałem go wyrywać. Ukląkłem na ziemi i szarpałem oburącz pasek. Z miejsca, w którym powinien stać ósmy głaz, zerwał się wiatr. Zwiewał mi włosy z czoła. I śmierdział. Cuchnął padliną. Podniosłem aparat do oka, jednak z początku nic nie widziałem. To oślepiło aparat, pomyślałem, to w jakiś sposób oślepiło aparat, ale potem przypomniałem sobie, że to cyfrowy nikon i trzeba go włączyć. Zrobiłem to – usłyszałem piknięcie – lecz nadal nic nie widziałem.