– Tysiąc dziewięćset… osiemdziesiąty ósmy?
David pokiwał głową. Sam obstawiałby 1987.
– Tam w środku widziałem dziewczynę w T-shircie, na którym był napis LICEUM CROWHEART SPRINGS ROCZNIK ZERO TRZY. Skoro miała dość lat, żeby wpuścili ją do tej knajpy…
– W takim razie rok dwa tysiące trzeci musiał być co najmniej trzy lata temu.
– To samo przyszło mi na myśl… – David nagle urwał. – To nie może być rok dwa tysiące szósty… Willa, powiedz? To znaczy dwudziesty pierwszy wiek?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, usłyszeli stukanie pazurów po asfalcie. Tym razem więcej niż jednego zwierzęcia; drogą szły za nimi cztery wilki. Największy z nich, idący z przodu, był tym samym wilkiem, który stanął za Davidem, kiedy ten szedł do Crowheart Springs. Wszędzie poznałby to zmierzwione czarne futro. Miał teraz bardziej lśniące oczy. W każdym z nich widać było podobną do przygaszonej lampy połówkę księżyca.
– Widzą nas! – zawołała Willa, wpadając w coś w rodzaju ekstazy. – Davidzie, one nas widzą! – Uklękła na kolano na białej przerywanej linii i wyciągnęła prawą rękę. – No, smyku! Chodź do mnie. – Cmoknęła.
– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, Willa.
Nie zwracała na niego uwagi, co było całkowicie w jej stylu. Willa miała własne wyobrażenie o różnych sprawach. To ona uparła się jechać z Chicago do San Francisco koleją – ponieważ, jak oznajmiła, chciała zobaczyć, jak uprawia się seks w pociągu. Zwłaszcza takim, który szybko jedzie i trochę się kołysze.
– No, dalej, smyku, chodź do mamusi!
Duży wilk podszedł bliżej, a w ślad za nim jego towarzyszka i ich dwa… mówi się chyba wilczęta? Kiedy zbliżył nozdrza (i wszystkie lśniące zębiska) do smukłej wyciągniętej ręki, przez krótką chwilę księżyc wypełnił w całości jego oczy, zasnuwając je bielmem. I nagle, tuż zanim długi pysk dotknął jej skóry, wilk zaskomlał przeraźliwie i odskoczył do tyłu tak gwałtownie, że przez chwilę stał na tylnych łapach i boksował w powietrzu przednimi, pokazując pluszowy biały brzuch. Inne rozpierzchły się. Duży wilk wykonał zwrot do tyłu i nadal skomląc, uciekł w zarośla z podkulonym ogonem. Reszta pobiegła za nim.
Willa wyprostowała się i popatrzyła na Davida z tak głębokim smutkiem, że nie mogąc znieść jej spojrzenia, wbił wzrok w ziemię.
– I po to wyciągnąłeś mnie na dwór, kiedy słuchałam muzyki? – zapytała. – Żeby pokazać mi, czym teraz jestem? Jakbym tego nie wiedziała!
– Przykro mi, Willo.
– Teraz jeszcze nie, ale będzie ci przykro. – Ponownie potrząsnęła głową. – Chodź, Davidzie.
– Nie jesteś na mnie zła?
– Och, trochę jestem, ale nie mam teraz nic poza tobą i nie pozwolę ci odejść.
Krótko po spotkaniu z wilkami David zauważył leżącą na jezdni puszkę budweisera. Był prawie pewien, że to ta sama, którą kopał przed siebie, aż poleciała w bok, w zarośla. I oto leżała ponownie w tym samym miejscu co na początku… ponieważ ani razu jej oczywiście nie kopnął. Percepcja to nie wszystko, powiedziała Willa, ale percepcja i oczekiwanie razem wzięte? Kiedy się je połączy, można pobić rekord świata.
Kopnął puszkę w zarośla i kiedy minęli to miejsce, obejrzał się i zobaczył ją ponownie na jezdni, tam gdzie jakiś kowboj – jadący być może do „26” – wyrzucił ją przez okno swojego pick-upa. Przypomniał sobie, że w Hee Haw – tym starym muzycznym programie z Buckiem Owensem i Royem Clarkiem – nazywali pick-upy kowbojskimi cadillacami.
– Z czego się śmiejesz? – zapytała go Willa.
– Powiem ci później. Wygląda na to, że mamy sporo czasu.
Stali w księżycowej poświacie przed stacją kolejową Crowheart Springs, trzymając się za ręce, niczym Jaś i Małgosia przed chatką z czekolady. Długi zielony budynek przybrał w oczach Davida szaropopielaty odcień i chociaż wiedział, że słowa WYOMING i STAN RÓWNOŚCI namalowane są czerwoną białą i niebieską farbą w tym momencie mogły być w dowolnym kolorze. Zauważył zabezpieczoną folią kartkę, przybitą do jednego ze słupków okalających szerokie schodki, które prowadziły do podwójnych drzwi. Phil Palmer nadal opierał się o framugę.
– Hej, poeta, masz peta? – zawołał.
– Przykro mi, panie Palmer – odparł David.
– Chyba miałeś mi przynieść paczkę.
– Po drodze nie było sklepu.
– Nie sprzedawali papierosów tam, gdzie byłaś, laleczko? – zapytał Palmer. Należał do mężczyzn, którzy nazywają laleczkami wszystkie kobiety w pewnym wieku; wystarczyło na niego spojrzeć, żeby się tego domyślić, i wiadomo było, że kiedy będzie się z nim siedzieć w parne sierpniowe popołudnie, zsunie kapelusz na tył głowy, otrze czoło i powie, że to nie upał, ale wysoka wilgotność.
– Na pewno sprzedawali – odpowiedziała Willa – ale miałabym pewne problemy z ich kupnem.
– Możesz mi powiedzieć dlaczego, skarbie?
– A jak pan myśli?
Lecz Palmer skrzyżował tylko ramiona na wąskiej piersi i nic nie powiedział.
– Na kolację mamy rybę! – zawołała gdzieś z wnętrza stacji jego żona. – Najpierw to, a potem tamto! Nienawidzę zapachu tego miejsca! Meksykańcy!
– Jesteśmy martwi, Phil – poinformował go David. – Dlatego. Duchy nie mogą kupować papierosów.
Palmer przyglądał mu się przez kilka sekund, a potem się roześmiał. David zorientował się, że Palmer nie tylko mu uwierzył, ale wiedział o tym przez cały czas.
– Słyszałem mnóstwo wytłumaczeń, dlaczego ktoś nie przyniósł czegoś, o co go proszono, jednak muszę przyznać, że to bije wszystkie rekordy.
– Phil…
– Ryba na kolację! – dobiegło ze środka. – Niech to jasny szlag!
– Przepraszam, dzieciaki. Obowiązki – powiedział Palmer i odszedł.
David odwrócił się do Willi, czekając, że zapyta go, czego innego się spodziewał, ale ona wpatrywała się w ogłoszenie przy schodach.
– Popatrz na to – mruknęła. – Powiedz mi, co widzisz.
Z początku nie widział nic, bo światło księżyca odbijało się od folii chroniącej kartkę. Stanął trochę bliżej i dał krok w lewo, odsuwając Willę.
– Na górze jest napisane Z POLECENIA SZERYFA HRABSTWA SUBLETTE ZABRANIA SIĘ PROWADZENIA DZIAŁALNOŚCI HANDLOWEJ, potem coś drobnym drukiem… bla-bla-bla… a na dole…
Trąciła go łokciem. I nie zrobiła tego zbyt delikatnie.
– Przestań pieprzyć, Davidzie, i spójrz na tą kartkę. Nie chcę tu sterczeć przez całą noc.
Nie widzisz tego, co masz przed oczyma.
Odwrócił się plecami do stacji i spojrzał na szyny lśniące w świetle księżyca. Za nimi wznosiła się potężna biała skała z płaskim szczytem – ten tam to ostaniec, kolego, zupełnie jak na starych filmach Johna Forda.
Spojrzał ponownie na przybite do słupka ogłoszenie i nie mieściło mu się w głowie, jak mógł pomylić PROWADZENIE DZIAŁALNOŚCI HANDLOWEJ z PRZEBYWANIEM NA TERENIE, on, wielki zły doradca inwestycyjny, David Pogromca Wilków.
– Tu piszą Z POLECENIA SZERYFA HRABSTWA SUBLETTE ZABRANIA SIĘ PRZEBYWANIA NA TERENIE STACJI – powiedział.
– Bardzo dobrze. A pod tym bla-bla-bla, co napisano?
Z początku w ogóle nie potrafił przeczytać dwóch linijek na dole, stanowiły dla niego po prostu niezrozumiałe symbole, być może dlatego, że jego umysł, który nie chciał w to wszystko wierzyć, nie mógł znaleźć bezbolesnego tłumaczenia. Dlatego zerknął jeszcze raz na tory i nie zdziwił się specjalnie, widząc, że nie lśnią już w świetle księżyca; rdza przeżarła stal, między podkładami rosły chwasty. Kiedy spojrzał ponownie przed siebie, stacja kolejowa była ruiną. Miała okna pozabijane deskami i brakowało większości gontów na dachu. Napis ZAKAZ PARKOWANIA POSTÓJ TAXI zniknął z asfaltu, który był popękany i pełen dziur. Nadal widział z boku budynku napis WYOMING i STAN RÓWNOŚCI, ale litery przypominały teraz zjawy. Tak jak my, pomyślał.