Выбрать главу

W tym momencie wiało już całkiem mocno. Trawa na całym polu unosiła się i opadała wielkimi ciemnymi falami. Smród przybrał na sile. Na niebie nie było ani jednej chmurki, miało czysty błękitny kolor, ale mimo to robiło się coraz ciemniej. Jakby jakaś wielka niewidzialna planeta zasłaniała słońce.

Coś się odezwało. Nie po angielsku. To brzmiało jak „Cthun, cthun, deeyanna, deyanna”. A potem… Chryste… to coś wymówiło moje nazwisko. „Cthun, N., deeyanna, N.”, powiedziało. Chyba wrzasnąłem, lecz nie jestem pewien, ponieważ w tym momencie wiatr zmienił się w wichurę, która zahuczała mi w uszach. Powinienem wrzasnąć. Miałem wszelkie prawo wrzeszczeć wniebogłosy. Ponieważ to coś znało moje nazwisko! Ta groteskowa, niedająca się nazwać rzecz znała moje nazwisko. A później… aparat… wie pan, co sobie uświadomiłem?

[Pytam, czy nie zdjął pokrywki z obiektywu, i N. wydaje przenikliwy chichot, który gra mi na nerwach i przywodzi na myśl skaczące po rozbitym szkle szczury].

Tak! Zgadza się! Pokrywka obiektywu! Pierdolona pokrywka obiektywu! Ściągnąłem ją i podniosłem aparat do oka – to cud, że znowu go nie upuściłem, tak bardzo trzęsły mi się ręce, a trawa nigdy by mi go nie oddała, nie, nigdy, bo za drugim razem była już na to gotowa. Jednak nie upuściłem go i widziałem obraz w wizjerze, i stało tam osiem głazów. Osiem. Ósemka utrzymuje porządek. Pośrodku nadal wirowała ciemność, ale ustępowała. A wiejący wokół mnie wiatr słabł.

Opuściłem aparat i głazów było siedem. Coś wyłaniało się z mroku, coś, czego nie potrafię panu opisać. Widzę to… widzę to w moich snach, lecz nie ma słów na tego rodzaju potworności. Pulsujący skórzany kask – to chyba najbliżej oddaje tę rzecz. Kask z żółtymi goglami po obu stronach. Tyle że te gogle… Myślę, że to były oczy, i wiem, że się we mnie wpatrywały.

Podniosłem ponownie aparat do oka i zobaczyłem osiem głazów. Pstryknąłem sześć albo osiem zdjęć, jakbym chciał na zawsze zafiksować je w tym miejscu, ale to oczywiście nic nie dało, spaliłem tylko aparat. Obiektyw widzi te głazy, doktorze – jestem pewien, że można je również zobaczyć w lustrze albo przez zwykłą taflę szkła – jednak nie potrafi ich zarejestrować. Jedyną rzeczą, która potrafi je zarejestrować, jest ludzki umysł, ludzka pamięć. I nawet to, jak się przekonałem, nie jest wcale pewne. Liczenie, dotykanie i ustawianie odnosi przez jakiś czas skutek – jest paradoksem, że zachowania, które uważamy za neurotyczne, w rzeczywistości utrzymują świat w miejscu – ale wcześniej czy później ochrona, jaką zapewniają, słabnie. A wszystko to wymaga tyle pracy.

Tyle cholernej pracy.

Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy już dzisiaj skończyć. Wiem, że jest wcześnie, ale jestem bardzo zmęczony.

[Mówię, że jeśli chce, przepiszę mu środek uspokajający – łagodny, ale skuteczniejszy od ambienu lub lunesty. Zadziała, jeżeli go nie przedawkuje. N. uśmiecha się do mnie].

Będę panu wdzięczny, bardzo wdzięczny. Ale czy mogę prosić o uprzejmość?

[Oczywiście, odpowiadam].

Niech pan przepisze dwadzieścia, czterdzieści albo sześćdziesiąt tabletek. To wszystko dobre liczby.

[Następna sesja]

[Mówię mu, że wygląda lepiej, chociaż to nieprawda. Wygląda jak człowiek, który trafi wkrótce do zakładu zamkniętego, jeśli nie uda mu się odnaleźć sposobu, żeby wrócić na swoją osobistą drogę numer 117. Nieważne, czy wykręci, czy będzie jechał tyłem, jednak musi uciec z tego poła. Podobnie jak ja. Pole N. śniło mi się i jestem pewien, że zdołałbym je znaleźć, gdybym tego chciał. Nie mówię, że chciałbym tego – podzielałbym w ten sposób urojenia mojego pacjenta – lecz jestem pewien, że zdołałbym je znaleźć. Pewnej nocy podczas ostatniego weekendu (kiedy sam miałem kłopoty z zaśnięciem) przyszło mi do głowy, że musiałem mijać je nie raz, ale setki razy. Ponieważ setki razy przejeżdżałem przez most Bale Road i tysiące razy obok cmentarza Serenity Ridge; tą trasą jechał autobus do podstawówki Jamesa Lowella, do której chodziliśmy ja i Sheila. Więc to oczywiste, mogę je znaleźć. Jeśli będę tego chciał. Jeśli istnieje].

[Pytam, czy lekarstwo pomogło i czy lepiej śpi. Czarne kręgi pod jego oczyma przeczą temu, ale jestem ciekaw, jak zareaguje].

O wiele lepiej. Dziękuję. I ustąpiły trochę zaburzenia.

[Kiedy to mówi, jego ręce – bardziej prawdomówne niż on sam – przesuwają ukradkiem wazon i pudełko z kleeneksami na przeciwległe rogi stolika przy kozetce. Sandy wstawiła dziś róże. N. układa je tak, żeby połączyły pudełko i wazon. Pytam go, co wydarzyło się po tym, jak pojechał na Pole Ackermana z pożyczonym aparatem. Wzrusza ramionami].

Nic. Tyle że musiałem oczywiście zapłacić za nikona, który pożyczyłem od tego faceta ze sklepu. Wkrótce zaczął się naprawdę sezon polowań i te lasy zrobiły się niebezpieczne nawet dla kogoś, kto ubiera się od stóp do głów na pomarańczowo. Chociaż właściwie wątpię, żeby w okolicy żyły jakieś jelenie. Trzymają się chyba z dala od tego miejsca.

Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne trochę zelżały i zacząłem ponownie spać w nocy. To znaczy… czasami. No i miałem oczywiście sny. Stałem w nich zawsze na polu, próbując wyciągnąć aparat z trawy, ale go nie puszczała. Czerń wylewała się z kręgu niczym ropa i kiedy podnosiłem wzrok, widziałem, jak niebo pęka od wschodu do zachodu i wylewa się z niego straszliwe czarne światło… światło, które żyje. I jest głodne. Wtedy właśnie się budziłem, zlany potem. Czasami z krzykiem.

A potem, na początku grudnia, do mojego biura przyszedł list. Na kopercie był napis DO RĄK WŁASNYCH, w środku jakiś mały przedmiot. Rozdarłem ją i na biurko wypadł mały kluczyk z przywieszką. Na przywieszce były dwie litery RA. Wiedziałem, co to było i co znaczyło. Gdyby do kluczyka dołączony był list, jego treść byłaby następująca: „Próbowałem zakazać Ci wstępu. To nie jest moja wina i być może nawet nie Twoja, ale tak czy inaczej ten klucz i wszystko, co otwiera, należy teraz do Ciebie. Dobrze się nim zaopiekuj”.

W tamten weekend pojechałem ponownie do Motton, lecz nie zaparkowałem przy Serenity Ridge. Nie musiałem już tego robić, rozumie pan. Portland i inne małe miejscowości, przez które przejeżdżałem, były świątecznie udekorowane. Panował przejmujący chłód, ale nie spadł jeszcze śnieg. Wie pan, jak przed pierwszym śniegiem zawsze robi się zimniej? Tak właśnie było tamtego dnia. Lecz niebo było zachmurzone i śnieg w końcu spadł, w nocy przyszła śnieżyca. Potężna. Pamięta pan?

[Odpowiadam, że pamiętam. Mam powody ją pamiętać (chociaż mu ich nie wyjawiam). Sheilę i mnie zasypało w naszym rodzinnym domu, do którego pojechaliśmy sprawdzić wykonane prace remontowe. Wstawiliśmy się trochę i tańczyliśmy przy starych kawałkach Beatlesów i Rolling Stonesów. Było przyjemnie].

Drogę nadal zagradzał łańcuch, lecz klucz z napisem PA. pasował do kłódki. A zwalone na drogę drzewa ściągnięto na bok. Zgodnie z tym, czego się spodziewałem. Nie miało sensu dalsze blokowanie drogi, ponieważ to pole było teraz moim polem, te głazy były teraz moimi głazami, i to ja stałem się odpowiedzialny za to, czego strzegły.

[Pytam go, czy się bał, przekonany, że odpowie twierdząco. Ale N. mnie zaskakuje].

Nie bardzo, nie. Ponieważ to miejsce wyglądało inaczej. Zdałem sobie sprawę z tego w chwili, gdy zjechałem z drogi numer 117. Czułem to. I otwierając kłódkę moim nowym kluczem, słyszałem krakanie wron. Normalnie uznałbym to za brzydki dźwięk, jednak tego dnia wydał mi się słodki. Wiem, że może to zabrzmieć pretensjonalnie, ale kojarzył mi się z odkupieniem.