Выбрать главу

Podejście do tego kamiennego kręgu było najtrudniejszą rzeczą, jaką zrobiłem w życiu. Szelest trawy ocierającej się o mankiety moich spodni brzmiał niczym chrapliwy, niski krzyk protestu, ostrzegający mnie, żebym trzymał się z daleka. W powietrzu rozchodził się zapach choroby. Zapach raka i rzeczy, które mogą być jeszcze gorsze, zarazków nieistniejących w naszym świecie. Skóra zaczęła mi chrzęścić i miałem wrażenie – prawdę mówiąc, nie pozbyłem się go aż do dzisiaj – że jeżeli przejdę między dwoma głazami do środka kręgu, moje ciało rozpuści się i spłynie z kości. Słyszałem wiatr, który czasami stamtąd wieje, wiatr, który zamieniał się w cyklon. I wiedziałem, że to nadchodzi. Ta rzecz z głową podobną do hełmu.

[N. ponownie wskazuje strzępy papieru w koszu na śmieci].

To nadchodziło i gdybym zobaczył je z tak niewielkiej odległości, z pewnością bym oszalał. Zakończyłbym życie w tym kręgu, robiąc zdjęcia, na których widać by było tylko szare chmury. Ale coś gnało mnie do przodu. I kiedy tam wszedłem…

[N. wstaje i obchodzi dookoła kozetkę. Kroki, które stawia – poważne i zarazem skoczne niczym kroki dziecka bawiącego się w kółko graniaste – przejmują nie wiedzieć czemu dreszczem. Zataczając krąg, dotyka kolejno głazów, których nie widzę. Raz… dwa… trzy… cztery… pięć… sześć… siedem… osiem. Bo ósemka utrzymuje porządek. Następnie zatrzymuje się i patrzy na mnie. Miałem pacjentów, którzy przechodzili poważny kryzys – wielu pacjentów – ale u żadnego nie widziałem takiego udręczonego spojrzenia. Widzę w nim przerażenie, lecz nie obłęd; raczej jasność umysłu niż dezorientację. To muszą być oczywiście urojenia, jednak nie ulega wątpliwości, że N. doskonale to rozumie].

[„Wszedł pan do środka i dotknął ich”, mówię].

Tak, dotknąłem ich, jednego po drugim. I nie mogę powiedzieć, żebym poczuł, że świat staje się bezpieczniejszy – bardziej solidny, bardziej zakotwiczony – po dotknięciu każdego z nich, bo skłamałbym. Działo się tak dopiero po każdych dwóch głazach. Liczby parzyste, rozumie pan? Obracający się, ciemny tuman ustępował po dotknięciu każdej pary głazów i kiedy dotarłem do ósmego, całkiem zniknął. Trawa wewnątrz kręgu była pożółkła i zwiędła, ale ciemność zniknęła. I gdzieś daleko usłyszałem śpiew ptaków.

Dałem krok do tyłu. Słońce wspięło się już całkiem wysoko i unosząca się nad rzeką dusza zniknęła. Głazy ponownie wyglądały jak głazy. Osiem granitowych formacji stojących na polu, nawet nie w kręgu, chyba że ktoś bardzo wysili wyobraźnię. I poczułem się rozdarty. Jedna część mojego umysłu wiedziała, że to wszystko jest tylko wytworem wyobraźni i że ta wyobraźnia cierpi na jakąś chorobę. Druga część wiedziała, że to wszystko prawda. Ta część rozumiała nawet, dlaczego sytuacja na chwilę się poprawiła.

Chodzi o letnie przesilenie, rozumie pan? Podobne rzeczy widuje się na całym świecie – nie tylko w Stonehenge, ale w Ameryce Południowej, Afryce, nawet Arktyce! Widuje się je na amerykańskim Środkowym Zachodzie – widziała to nawet moja córka, chociaż nie ma o tym pojęcia! Kręgi zbożowe, powiedziała. Te kalendarze – w Stonehenge i gdzie indziej – odmierzają nie tylko dni i miesiące, ale momenty większego i mniejszego zagrożenia.

To pęknięcie w moim umyśle rozdzierało mnie na dwie części. Dalej mnie rozdziera. Od tamtego dnia byłem tam co najmniej kilkanaście razy, również dwudziestego pierwszego – musiałem wtedy odwołać u pana wizytę, pamięta pan?

[Mówię, że pamiętam, oczywiście, że pamiętam].

Cały tamten dzień spędziłem na Polu Ackermana, obserwując i licząc. Ponieważ dwudziestego pierwszego przypada letnie przesilenie. Dzień największego zagrożenia. W czasie zimowego przesilenia w grudniu z kolei zagrożenie jest najmniejsze. Tak było w zeszłym roku, w tym i tak jest od początku czasu. I w nadchodzących miesiącach – przynajmniej do jesieni – mam pełne ręce roboty. Dwudziestego pierwszego… nie potrafię panu powiedzieć, jakie to było straszne. To, jak ósmy głaz pojawiał się i znikał. To, ile trudu kosztowało powołanie go z powrotem do istnienia. To, jak ciemność gęstniała i ustępowała… gęstniała i ustępowała… niczym przypływ i odpływ. W pewnym momencie przysnąłem i gdy się ocknąłem, zobaczyłem nieludzkie oko – potworne oko o trzech powiekach – które mi się przyglądało. Wrzasnąłem, lecz nie uciekłem. Ponieważ ode mnie zależał los świata. Który nic o tym nie wiedział. Zamiast uciec, podniosłem aparat i spojrzałem przez wizjer. Osiem głazów. Żadnego oka. Ale później starałem się już nie zasypiać.

Krąg w końcu się ustabilizował i wiedziałem, że mogę odejść. Przynajmniej tego dnia. Słońce zaczęło już wtedy zachodzić, podobnie jak pierwszego dnia: ognista kula nad horyzontem, zmieniająca Androscoggin w krwawiącego węża.

I doktorze… niezależnie od tego, czy to prawda, czy urojenie, zadanie jest równie trudne. I odpowiedzialność! Jestem taki zmęczony. Niech pan to sobie wyobrazi: na moich barkach spoczywa los całego świata.

[N. kładzie się ponownie na kozetce. Jest postawnym mężczyzną, lecz teraz robi wrażenie małego i skurczonego. Uśmiecha się].

Będę miał lżej przynajmniej w zimie. Jeśli dożyję. I wie pan co? Wydaje mi się, że nasze spotkania dobiegły końca. „Na tym kończymy dzisiejszy program”, jak mówią w radiu. Chociaż… kto wie. Może jeszcze pan mnie spotka. Albo przynajmniej dostanie ode mnie wiadomość.

[Mówię mu, że wcale tak nie jest, że czeka nas jeszcze mnóstwo pracy. Mówię, że dźwiga brzemię: niewidzialnego goryla, który siedzi mu na plecach, i że razem możemy kazać mu zejść. Mówię, że może nam się udać, ale to wymaga czasu. Mówię to wszystko i wypisuję mu dwie recepty, lecz w głębi serca wiem, że mówi serio: skończył z tym. Bierze ode mnie recepty, ale to koniec. Być może kończy ze mną; być może ze swoim życiem].

Dziękuję, doktorze. Za wszystko. Za to, że mnie pan wysłuchał. A jeśli chodzi o to…

[Wskazuje stolik za kozetką i ułożone przez niego przedmioty].

Na pana miejscu nic bym tu nie przestawiał.

[Daję mu kartę z datą następnego spotkania, a on chowa ją starannie do kieszeni. I kiedy dotyka jej, aby upewnić się, że tam tkwi, myślę, że może się mylę, może rzeczywiście zobaczę go piątego lipca. Myliłem się już wcześniej. Polubiłem N. i nie chcę, żeby wkroczył na dobre w ten kamienny krąg. Istnieje tylko w jego umyśle, jednak to wcale nie znaczy, że nie jest prawdziwy].

[Koniec ostatniej sesji]

4. Manuskrypt doktora Bonsainta (fragmenty)

5 lipca 2007

Zadzwoniłem do niego do domu, kiedy przeczytałem nekrolog. Odebrała C., córka, która chodzi tu do szkoły w Maine. Była wyjątkowo opanowana i stwierdziła, że w głębi duszy jej to nie zaskoczyło. Powiedziała, że pierwsza dotarła do domu N. w Portlandzie (w lecie pracuje w pobliskim Camden), ale słyszałem, że w domu są razem z nią inne osoby. To dobrze. Rodzina ma wiele funkcji, lecz najbardziej podstawowa z nich polega chyba na tym, by zbierać się, gdy umiera jeden z jej członków. I jest to szczególnie ważne, kiedy ktoś ginie nagle i niespodziewanie – jak to się dzieje, gdy mamy do czynienia z morderstwem lub samobójstwem.