Выбрать главу

Wiedziała, kim jestem. Nie owijała niczego w bawełnę. Tak, to było samobójstwo. Popełnione w samochodzie. W garażu. Uszczelnił drzwiczki ręcznikami i jestem pewien, że ich liczba była parzysta. Dziesięć albo dwadzieścia; według N. obie liczby były dobre. Trzydziestka nie jest już taka dobra, lecz czy ludzie – zwłaszcza mieszkający samotnie mężczyźni – mają w domu aż trzydzieści ręczników? Jestem pewien, że nie. Ja tyle nie mam.

Będzie dochodzenie, powiedziała. Znajdą w jego organizmie leki – niewątpliwie te przepisane przeze mnie – ale zapewne nie w śmiertelnej dawce. Nie ma to zresztą większego znaczenia; N. jest martwy bez względu na przyczynę śmierci.

Zapytała, czy przyjdę na pogrzeb. Byłem wzruszony. Właściwie aż do łez. Powiedziałem, że owszem, jeśli rodzina nie ma nic przeciwko. Oczywiście, że nie ma, odparła nieco zaskoczona… dlaczego mieliby mieć coś przeciwko?

– Ponieważ nie zdołałem mu w końcu pomóc – odparłem.

– Próbował pan. I to się liczy. – Ponownie poczułem, jak pieką mnie oczy. Ta jej uprzejmość…

Przed końcem rozmowy zapytałem, czy zostawił jakiś list. Odparła, że tak. Trzy słowa. Jestem taki zmęczony. Powinien dodać swoje imię. To dałoby cztery słowa.

7 lipca 2007

Zarówno w kościele, jak i na cmentarzu rodzina N. – zwłaszcza C. – zaakceptowała mnie i traktowała jak swojego. Cud rodziny, która może otworzyć swój krąg nawet w tak krytycznych chwilach. Nawet żeby przyjąć obcego. Było prawie sto osób, w tym wielu znajomych z pracy. Płakałem przy grobie. Wcale mnie to nie zaskoczyło ani nie zawstydziło: czasami terapeuta bardzo mocno identyfikuje się z pacjentem. C. wzięła mnie za rękę, uściskała i podziękowała za to, że próbowałem pomóc ojcu. Odparłem, że jest mi bardzo miło, ale czułem się jak uzurpator, nieudacznik.

Piękny letni dzień. Cóż za kpina.

Dzisiaj puściłem sobie nagrania naszych sesji. Chyba je spiszę. Historia N. to materiał przynajmniej na jeden artykuł – niewielki przyczynek do literatury na temat zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych – a może na coś większego. Na książkę. Mimo to się waham. Tym, co mnie powstrzymuje, jest świadomość, że musiałbym odwiedzić to pole i porównać fantazje N. z rzeczywistością. Jego świat z moim. Jestem przekonany, że to pole istnieje. A głazy? Tak, prawdopodobnie są i głazy. Pozbawione znaczenia poza tym, które przydała im jego obsesja.

Dziś wieczorem mamy piękny zachód słońca.

17 lipca 2007

Wziąłem dzień wolnego i pojechałem do Motton. Nie dawało mi to spokoju i w końcu uznałem, że nie ma powodu, żebym tam się nie wybrał. Nasza matka powiedziałaby, że marudzę. Jeżeli mam zamiar opisać przypadek N., takie marudzenie musi się skończyć. Raz na zawsze. Pamiętając z dzieciństwa punkty orientacyjne, o których wspominał N. – most Bale Road (ja i Sheila nazywaliśmy go mostem Sto Procent, ale nie pamiętam już z jakiego powodu), Boy Hill, a zwłaszcza cmentarz Serenity Ridge – miałem nadzieję, że znajdą drogę bez większych problemów. I tak też się stało. Nie musiałem się długo zastanawiać, ponieważ była to jedyna polna droga z zawieszonym w poprzek łańcuchem i tabliczką WSTĘP WZBRONIONY.

Zostawiłem samochód na parkingu przy cmentarzu, tak jak to wcześniej zrobił N. Chociaż był jasny gorący letni dzień, słyszałem tylko kilka ptaków; ich śpiew dobiegał z bardzo daleka. Szosą numer 117 nie jechały żadne pojazdy poza przeładowaną ciężarówką do przewozu miazgi drzewnej, która minęła mnie, gnając siedemdziesiąt mil na godzinę. Podmuch gorącego powietrza i spalin zwiał mi włosy z czoła i później byłem już tylko ja sam. Przypomniałem sobie, jak spacerowałem w dzieciństwie do mostu Sto Procent, trzymając na ramieniu małą wędkę Zebco niczym żołnierski karabin. Nie bałem się wówczas niczego i powiedziałem sobie, że nie boję się i teraz.

Ale bałem się. I wcale nie uważałem tego lęku za całkowicie irracjonalny. Cofanie się do źródeł choroby psychicznej pacjenta nigdy nie jest przyjemne.

Stałem przy łańcuchu, pytając się, czy naprawdę chcę tam wejść – nie tylko na działkę, która do mnie nie należy, lecz na teren obsesyjno-kompulsywnych fantazji, które zabiły najprawdopodobniej swojego autora. (Bądź też ujmując to bardziej precyzyjnie: człowieka, którego umysłem owładnęły). Wybór nie był już taki oczywisty jak rankiem, kiedy wkładałem dżinsy i stare turystyczne buty. Rankiem wydawało się to proste: „Jedź tam i porównaj rzeczywistość z fantazjami N. albo nie myśl dłużej o artykule (lub książce)”. Jednak czym jest rzeczywistość? I kim jestem ja, by uważać, że świat odbierany przez zmysły doktora B. jest bardziej „realny” od tego odbieranego przez nieżyjącego już księgowego N.?

Odpowiedź na to pytanie wydawała się dość jasna: doktor B. jest człowiekiem, który nie popełnił samobójstwa, człowiekiem, który nie liczy, nie dotyka i nie ustawia, człowiekiem, który uważa, że liczby, parzyste czy nieparzyste, są tylko liczbami. Doktor B. jest człowiekiem, który potrafi stawić czoło światu. Podczas gdy księgowy N. tego nie umiał. Z tego względu postrzeganie rzeczywistości przez doktora B. jest bardziej wiarygodne od postrzegania rzeczywistości przez księgowego N.

Ale kiedy się tam znalazłem i odczułem emanującą z tego miejsca cichą moc (nawet u wylotu drogi, gdy stałem po drugiej stronie łańcucha), przyszło mi do głowy, że w gruncie rzeczy wybór jest o wiele prostszy: mogłem albo pójść pustą drogą na Pole Ackermana, albo zawrócić do samochodu i odjechać. Zapomnieć o ewentualnej książce, zapomnieć o bardziej prawdopodobnym artykule. Zapomnieć o N. i zająć się własnym życiem.

Tyle że… Tyle że…

Odjazd stamtąd mógł (powtarzam: mógł) oznaczać, że na pewnym poziomie, gdzieś głęboko w mojej podświadomości, gdzie nadal funkcjonują w najlepsze wszystkie stare przesądy (współdziałając ze wszystkimi starymi krwawymi żądzami), uwierzyłem podobnie jak N., że na Polu Ackermana znajduje się cienkie miejsce chronione przez magiczne, stojące w kręgu głazy, i że idąc tam, reaktywuję jakiś straszny proces, jakieś straszliwe zmagania, którym zdaniem N. mogło zapobiec (przynajmniej na jakiś czas) jego samobójstwo. Oznaczałoby to, że uwierzyłem (na tym samym głębokim poziomie, na którym jesteśmy do siebie podobni niczym mrówki mozolące się w podziemnym mrowisku), że mam być następnym strażnikiem. Że zostałem powołany. A jeśli dopuszczę do siebie taką myśl…

– Moje życie nigdy już nie będzie takie samo – powiedziałem na głos. – Nigdy już nie będę mógł spojrzeć w ten sam sposób na otaczający świat.

Nagle sprawa zrobiła się bardzo poważna. Czasami przecież schodzimy z kursu, prawda? Trafiamy do miejsc, gdzie nie jest łatwo podjąć właściwą decyzję, a konsekwencje złego wyboru okazują się fatalne. Grożą utratą życia albo zdrowia.

A może… tak naprawdę nie mamy żadnego wyboru? Może to tylko złudzenie?

Odsunąłem od siebie tę myśl i przecisnąłem się obok jednego ze słupków, na których wisiał łańcuch. Bywałem nazywany znachorem zarówno przez pacjentów, jak i moich kolegów (mam nadzieję, że przynajmniej ci ostatni żartowali), lecz nie chciałem o sobie myśleć w ten sposób; nie chciałem spoglądać w lustro podczas golenia i myśleć: Oto człowiek, dla którego w krytycznym momencie drogowskazem nie był jego własny intelekt, lecz urojenia zmarłego pacjenta.

Drogi nie tarasowały żadne drzewa, ale zobaczyłem kilka brzóz i sosen leżących w rowie po wyższej stronie zbocza. Mogły przewrócić się i zostać ściągnięte na bok w tym, a może zeszłym roku. Lub jeszcze wcześniej. Nie potrafiłem tego rozstrzygnąć. Nie znam się na drzewach.