Ruszyłem pod górę i zobaczyłem, że las przerzedza się po obu stronach drogi, odsłaniając szeroką połać letniego nieba. To było tak, jakbym wchodził w umysł N. Zatrzymałem się w połowie wzniesienia nie dlatego, że zabrakło mi tchu, ale żeby po raz ostatni zapytać się, czy tego naprawdę chcę. A potem poszedłem dalej.
Żałuję, że to zrobiłem.
Było tam pole i widok na zachód słońca był istotnie taki wspaniały, jak sugerował to N. – naprawdę zapierał dech. Mimo że słońce było żółte, nie czerwone, i wisiało wysoko, a nie nad samym horyzontem. Leżały tam również głazy, mniej więcej czterdzieści jardów w dół wzniesienia. I owszem, tworzą coś w rodzaju kręgu, chociaż w żadnym wypadku nie tak regularnego jak ten w Stonehenge. Policzyłem je. Było ich osiem, tak jak mówił N.
(Z wyjątkiem tych chwil, gdy mówił, że widział ich siedem).
Trawa wewnątrz tego nieregularnego kręgu rzeczywiście wydawała się trochę przerzedzona i żółta w porównaniu z zieloną, sięgającą prawie do pasa gęstwiną na pozostałej części pola (które ciągnie się aż do mieszanego, dębowego, jodłowego i brzozowego lasku na dole), ale z pewnością nie była zwiędła. Moją uwagę przyciągnęła niewielka kępa krzaków sumaka. One też nie zwiędły – takie przynajmniej odniosłem wrażenie – lecz ich liście były czarne, a nie zielone z czerwonymi żyłkami, i nie miały normalnego kształtu. Było w nich coś chorego i z jakiegoś powodu z trudem na nie patrzyłem. Naruszały porządek, którego oczekiwał wzrok. Nie mogę tego lepiej ująć.
Mniej więcej dziesięć jardów od miejsca, w którym stałem, zobaczyłem coś białego we wnętrzu jednego z tych krzaków. Podszedłem bliżej i rozpoznawszy kopertę, domyśliłem się, że zostawił ją dla mnie N. Jeżeli nie w dniu swojego samobójstwa, to niewiele wcześniej. Poczułem straszliwy ucisk w żołądku. Zdałem sobie jasno sprawę, że przychodząc tutaj (jeżeli to była w ogóle moja decyzja), dokonałem złego wyboru. I że musiałem go dokonać, ponieważ nauczono mnie, żebym ufał swojemu intelektowi, a nie instynktom.
Brednie. Wiem, że nie powinienem myśleć w ten sposób.
Oczywiście (i w tym tkwi problem!) N. również o tym wiedział, a mimo to dalej w ten sposób rozumował. Licząc ręczniki nawet w momencie, gdy szykował się do własnego…
Żeby dopilnować, że ich liczba jest parzysta.
Cholera. Umysł płata czasem dziwne figle, prawda? Cienie zmieniają się w twarze.
Kopertę włożono do przezroczystej plastikowej torebki, żeby nie zamokła. Wydrukowane na niej nazwisko było wyraźne i doskonale widoczne. DR JOHN BONSAINT.
Wyjąłem ją z torebki i spojrzałem ponownie na głazy. Nadal było ich osiem. Oczywiście, że osiem. Ale nie śpiewał ani jeden ptak, nie cykał ani jeden świerszcz. Dzień wstrzymał oddech. Każdy cień miał wyraźną obwódkę. Zrozumiałem teraz, co miał na myśli N., mówiąc o wrażeniu cofnięcia się w czasie.
Coś było w kopercie. Czułem, jak przesuwa się w jej wnętrzu, i moje palce zgadły, co to jest, zanim jeszcze rozdarłem ją z brzegu, i ta rzecz wypadła na moją rozłożoną dłoń. Klucz.
Znalazłem tam również liścik. Tylko dwa słowa. Przepraszam, doktorze. I oczywiście jego podpis. Tylko imię. To dawało razem trzy słowa. Niezbyt dobra liczba. Przynajmniej według N.
Wsadziłem klucz do kieszeni i stanąłem przy krzaku sumaka, który wcale nie wyglądał jak krzak sumaka – czarne liście, gałązki powykręcane tak dziwnie, że wyglądały niemal jak runy, albo litery…
Nie CTHUN!
…i postanowiłem, że pora odejść. Dosyć tego. Jeśli coś spowodowało mutację krzaków, jakieś czynniki środowiskowe, które zatruły grunt, trudno. Krzaki nie są istotną częścią tego krajobrazu; są nią głazy. Jest ich osiem. Sprawdziłeś świat i okazało się, że jest taki, jaki miałeś nadzieję, że jest, taki, jaki wiedziałeś, że będzie, taki, jaki zawsze był. Jeśli to pole wydaje ci się zbyt ciche – jeśli uważasz, że kryje jakąś groźbę – dzieje się tak niewątpliwie pod wpływem opowieści N. Nie mówiąc już o jego samobójstwie. A teraz zajmij się własnym życiem. Nie przejmuj się ciszą ani poczuciem – mrocznym niczym burzowa chmura – że coś czai się w tej ciszy. Zajmij się swoim życiem, doktorze B.
Wycofaj się, póki jeszcze możesz.
Wróciłem do końca drogi. Szelest ocierającej się o moje dżinsy wysokiej trawy brzmiał jak niski, zachłystujący się krzyk. Słońce grzało mi kark i ramiona.
Poczułem pragnienie, żeby się obejrzeć. Silne pragnienie. Przez chwilę z nim walczyłem i przegrałem.
Gdy się odwróciłem, zobaczyłem siedem głazów. Nie osiem, lecz siedem. Policzyłem je dwa razy, żeby się upewnić. I krąg między nimi wydawał się ciemniejszy, jakby chmura zasłoniła słońce. Tak mała, że jej cień padał na to jedno miejsce. Tyle że to wcale nie wyglądało jak cień. To była osobliwa ciemność poruszająca się nad zmierzwioną żółtą trawą, zwijająca się w sobie, a potem ponownie sięgająca ku miejscu, gdzie, byłem tego pewien (prawie pewien; to było najgorsze) stał ósmy głaz, kiedy tu przyszedłem.
Nie mam aparatu, żeby spojrzeć przez wizjer i go przywrócić, pomyślałem.
Muszę to powstrzymać, póki mogę sobie powiedzieć, że nic się nie stało, pomyślałem. Słusznie czy niesłusznie, mniej przejmowałem się w tym momencie losami świata, a bardziej tym, że tracę zdolności percepcyjne, tracę moje pojmowanie świata. Ani przez chwilę nie wierzyłem w urojenia N., ale ta ciemność…
Nie chciałem, żeby znalazła jakiś punkt oparcia, rozumiecie? Nawet najmniejszy punkt oparcia.
Wsadziłem już wcześniej klucz do rozdartej koperty, a kopertę do kieszeni spodni, lecz nadal trzymałem w ręku plastikową torebkę. Nie zastanawiając się tak naprawdę, co robię, uniosłem ją do oczu i spojrzałem przez nią na głazy. Wydawały się lekko zniekształcone, lekko rozmazane, nawet kiedy rozciągnąłem mocno plastik, ale i tak widziałem je dość wyraźnie. I ponownie było ich osiem, tyle co trzeba, a ta postrzegana przeze mnie ciemność…
Ten lej
Albo tunel
…zniknął. (Rzecz jasna nigdy go nie było). Opuściłem torebkę – przyznaję, że nie bez pewnego drżenia – i spojrzałem prosto na głazy. Osiem. Solidne jak fundamenty Tadź Mahal. Osiem.
Ruszyłem z powrotem drogą, opanowując pragnienie, by jeszcze raz się obejrzeć. Po co się oglądać? Osiem to osiem. Choćbym był truposzem. (Taki mój żarcik).
Uznałem, że nie napiszę artykułu. Lepiej zapomnieć o tej całej sprawie z N. Ważne jest to, że rzeczywiście tam pojechałem i stawiłem czoło – jestem całkowicie pewien, że to prawda – temu obłędowi, który tkwi w każdym z nas, zarówno w świecie doktora B., jak i w świecie N. Jak mówiono podczas pierwszej wojny światowej, pojechałem zobaczyć słonia, ale to wcale nie znaczy, że muszę go narysować. Albo, jak w moim przypadku, opisać go słowami.
A jeśli wydawało mi się, że widzę coś więcej? Jeśli przez kilka sekund…
No tak. Ale zaczekaj. To tylko świadczy o sile urojeń, które zawładnęły biednym N. Wyjaśnia jego samobójstwo lepiej niż jakikolwiek list pożegnalny. Mimo to pewne sprawy powinno się zostawić w spokoju. I ta chyba do takich należy. Ta ciemność…
Ten lejowaty tunel, ta postrzegana…
Tak czy inaczej skończyłem z N. Żadnej książki, żadnego artykułu. „Ta sprawa jest zamknięta”. Klucz na pewno otwiera kłódkę spinającą łańcuch przy końcu drogi, lecz nigdy go nie użyję. Wyrzuciłem go.
„A zatem do łóżka”, jak zwykł mawiać wielki Sammy Pepys.
Dziś wieczorem zaświeci nad tym polem czerwone słońce, marzenie żeglarza. Z traw będzie unosiła się mgła. Niewykluczone. Z zielonych traw. Nie żółtych.
Androscoggin będzie dziś wieczorem czerwony: długi krwawiący wąż w martwym kanale rodnym. (Zabawne!). Chciałbym to zobaczyć. Nie wiem po co, ale chciałbym. Przyznaję.