Выбрать главу

Ciągle trzymają się mnie żarciki.

25 grudnia 2007

Zjadłem świąteczną kolację u Sheili i jej rodziny i wręczyliśmy sobie nawzajem prezenty. Kiedy Don zabrał Setha na odbywającą się przy świecach ceremonię w kościele (jestem pewien, że zacni metodyści doznaliby szoku, poznając pogańskie korzenie takich rytuałów), Sheila ścisnęła mnie za rękę.

– Wróciłeś – powiedziała. – To dobrze. Martwiłam się o ciebie.

Wygląda na to, że nie sposób oszukać najbliższych. Doktor J. mógł podejrzewać, że coś jest ze mną nie w porządku, ale Sheila wiedziała. Kochana Sheila.

– Miałem coś w rodzaju kryzysu latem i jesienią – odparłem. – Można to nazwać kryzysem duszy.

Chociaż w większym stopniu był to kryzys psychiki. Kiedy człowiek zaczyna myśleć, że jedynym celem jego zdolności percepcyjnych jest zamaskowanie wiedzy o straszliwych innych światach – to jest kryzys psychiki.

– Najważniejsze, że to nie rak – rzekła zawsze praktyczna Sheila. – Tego się bałam.

Kochana Sheila! Roześmiałem się i uściskałem ją. Później, kiedy robiliśmy porządek w kuchni (i popijaliśmy ajerkoniak), zapytałem, czy pamięta, dlaczego nazywaliśmy most Bale Road mostem Sto Procent.

Sheila zadarła głowę i wybuchła śmiechem.

– Wymyślił to ten twój stary znajomy. Ten, w którym tak się durzyłam – powiedziała.

– Charlie Keen – odparłem. – Nie widziałem go kopę lat. Z wyjątkiem telewizji. Biedak wybrał karierę Sanjaya Gupty.

Sheila trzepnęła mnie po ramieniu.

– Z zazdrością ci nie do twarzy, mój drogi. Tak czy inaczej któregoś dnia łowiliśmy tam z mostu ryby… wiesz tymi małymi wędkami, które wszyscy mieliśmy… i nagle Charlie spojrzał w dół i powiedział; „Wiecie, każdy, kto by stąd spadł, zabiłby się na sto procent”. Bardzo nas to rozbawiło i śmialiśmy się jak wariaci. Nie pamiętasz?

Po chwili sobie przypomniałem. Od tamtego dnia most Bale Road stał się mostem Sto Procent. A stary Charlie miał rację. Strumyk Bale jest w tym miejscu bardzo płytki. Oczywiście potem wpływa do Androscoggin (prawdopodobnie widać to miejsce z Pola Ackermana, chociaż ja nigdy go nie zauważyłem), która jest o wiele głębsza. A Androscoggin wpływa do morza. Jeden świat przechodzi w inny, prawda? Każdy następny jest głębszy od poprzedniego; to prawidłowość, którą widzimy na całej planecie.

Tymczasem wrócili Don i Seth, duży i mały chłopak Sheili, cali przysypani śniegiem. Uściskaliśmy się wszyscy, bardzo w stylu New Age, a potem pojechałem do domu, słuchając kolęd w samochodzie. Po raz pierwszy od tak dawna naprawdę szczęśliwy.

Wierzę, że te notatki… ten pamiętnik… ta kronika szaleństwa, którego uniknąłem (być może o kilka cali; wydaje mi się, że naprawdę o mało nie skoczyłem z tego mostu), może zostać zamknięta.

Dzięki Bogu. I Wesołych Świąt.

1 kwietnia 2008

Jest prima aprilis i ja jestem tym, który dał się nabrać. Znowu śniło mi się Pole Ackermana.

Niebo miało w tym śnie błękitny kolor, podobnie jak płynąca doliną rzeka, śnieg topniał, pierwsze źdźbła trawy przebijały się przez wstążki bieli i głazów było znowu tylko siedem. W kręgu po raz kolejny pojawiła się ciemność. Na razie tylko niewyraźna smuga, lecz wiedziałem, że zgęstnieje, jeśli się tym nie zajmę.

Po obudzeniu policzyłem książki (sześćdziesiąt cztery, dobra liczba, parzysta i podzielna aż do jedności – pomyśl o tym) i kiedy to nie pomogło, wysypałem kawę na kuchenny blat i zrobiłem ukośne linie. To naprawiło sytuację – tymczasem – ale będę musiał tam pojechać i złożyć kolejną „domową wizytę”. Nie mogę z tym marudzić.

Bo znowu się zaczyna.

Śnieg prawie już stopniał, zbliża się letnie przesilenie (nadal jest za horyzontem, lecz się zbliża) i znowu się zaczęło.

Czuję się

Boże, zlituj się, czuję się jak chory na raka, który miał remisję, a potem obudził się któregoś ranka z wielkim guzem pod pachą.

Nie mogę tego zrobić.

Muszę to zrobić.

[Później]

Na drodze nadal leżał śnieg, ale bez trudu dojechałem do „PA”. Zostawiłem samochód na parkingu przy cmentarzu i dalej poszedłem pieszo. Głazów było rzeczywiście siedem jak w moim śnie. Spojrzałem na nie przez wizjer aparatu. Z powrotem osiem. Ósemka utrzymuje świat w ryzach. To dobry układ.

Dla świata!

Niekoniecznie dla doktora Bonsainta. To nie powinno się znowu wydarzyć; mój umysł zwija się na samą myśl, że to się wydarzy. Proszę, Boże, nie pozwól, żeby to się znowu wydarzyło.

6 kwietnia 2008

Zrobienie ośmiu z siedmiu trwało dzisiaj dłużej i wiem, że mam przed sobą mnóstwo „długoterminowej” roboty, to znaczy liczenia rzeczy, kreślenia przekątnych oraz równoważenia. N. mylił się w tej kwestii – tym, co trzeba zrobić, nie jest „ustawianie” lecz „równoważenie”. Traktowane symbolicznie jak chlep i wino w komunii.

Ale jestem zmęczony. A do pszesilenia jeszcze tak daleko.

To wciąż nabiera mocy a do psesilenia jeszcze tak daleko.

Szkoda, że N. nie umarł przed przyjściem do mojego gabinetu. Samolubny skuwiel.

2 maja 2008

Myślałem, że tym razem mnie zabije. Albo złamie mój umysł. Czy mój umysł jest złamany? Boże, skąd mam wiedzieć? Nie ma Boga, nie może być Boga w obliczu tej ciemności i tego OKA, które z niej spoziera. I czegoś jeszcze.

TEJ RZECZY Z GŁOWĄ PODOBNĄ DO HEŁMU. ZRODZONEJ Z ŻYWEJ OBŁĄKANEJ CIEMNOŚCI.

Słychać było śpiew. Śpiew dobiegający z głębi kręgu, z głębi ciemności. Ale znowu udało mi się zrobić osiem z siedmiu, chociaż trwało to bardzo bardzo bardzo bardzo bardzo długo. Dużo patszenia prze wizjer, chodzenia w kółko i liczenia kroków, poszerzenia kręgu do 64 kroków i to w końcu zadziałało, dzięki Bogu. „Coraz szerszy wir” – Takk! A potem podniosłem wzrok. Rozejrzałem się dokoła. I zobaczyłem jego imię wplecione w każdy krzak sumaka i w każde drzewo u podnóża tego piekielnego pola. Spojrzałem w górę, szukając wytchnienia, i zobaczyłem, że piszą je płynące po błękicie chmury: CTHUN widniało na niebie. Spojrzałem na rzekę i zobaczyłem, że jej zakola tworzą wielką literę C. C jak Cthun.

Dlaczego ponoszę odpowiedzialność za cały świat? Jak to możliwe?

To nieucziwe!!!!!!!

4 maja 2008

Gdybym mógł zamknąć te drzwi, zabijając się

I znaleźć spokój, nawet jeśli to tylko nicość

Jadę tam znowu, ale tym razem nie do końca. Tylko do mostu Sto Procent. Woda jest tam płytka, a koryto strumienia usiane skałami.

Most musi mieć ze 30 stóp wysokości.

Nie najlepsza liczba, ale trudno

Każdy, kto z niego spadnie, może mieć sto procent pewności

Sto procent pewności

Nie mogę przestać myśleć o tym przeraźliwym oku z trzema powiekami

Tej rzeczy z głową podobną do hełmu

Twarzach krzyczących w kamieniu

CTHUN!

[Tu kończy się manuskrypt doktora Bonsainta].

5. Drugi list

8 czerwca 2008

Drogi Charlie,

nie dostałam od ciebie żadnej wiadomości na temat manuskryptu Johnny’ego i to dobrze. Proszę, zignoruj mój poprzedni list, a jeśli nadal masz ten dziennik, spal go. Takie było życzenie Johnny’ego i powinnam je respektować.

Powtarzałam sobie, że jadę tylko do mostu Sto Procent – żeby zobaczyć miejsce, gdzie wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi jako dzieci, miejsce, w którym zakończył życie, kiedy szczęśliwe czasy dobiegły kresu. Powtarzałam sobie, że dokonam w ten sposób pewnego zamknięcia (takiego słowa użyłby pewnie Johnny). Ale oczywiście w podświadomości – tam gdzie, jak z pewnością powiedziałby Johnny, wszyscy jesteśmy do siebie podobni – wiedziałam, że to nieprawda. W przeciwnym razie po co brałabym ze sobą ten klucz?