Może zostało mi jeszcze parę żywotów.
Zajmij się kotem. To najważniejsze. Potem wydostań się z wraku – może ktoś będzie tędy jechał, to rozwiązałoby od razu dwa problemy. Mało prawdopodobne o wpół do piątej rano, na takiej jak ta bocznej drodze, ale kto wie? I…
I co robił tam z tyłu kot?
Niedobrze było mieć go na twarzy, lecz tak samo niedobrze, gdy znajdował się za plecami, poza polem widzenia. Halston zerknął w lusterko wsteczne, ale to nic nie dało. Podczas wypadku przekręciło się i widział w nim tylko porośnięty trawą rów, do którego wpadł.
Usłyszał za sobą cichy dźwięk podobny do tego, jaki wydaje rozdzierany materiał.
Mruczenie.
Taki z niego demon… Zasnął tam.
A nawet jeśli nie zasnął, nawet jeśli jakimś cudem planuje morderstwo, co może mu zrobić? Chudy, mały zwierzak ważący nie więcej niż cztery funty. A on wkrótce… wkrótce będzie mógł poruszać rękoma w wystarczającym stopniu, żeby wyciągnąć broń. Na pewno.
Halston siedział i czekał. Czucie w rękach i nogach przez cały czas wracało seriami mrowień i ukłuć. Zupełnie bez sensu (a może dlatego, że tak blisko otarł się o śmierć) mniej więcej przez minutę doznawał erekcji. W obecnej sytuacji trochę trudno będzie walić konia, pomyślał.
Na wschodzie zaczęło świtać. Gdzieś niedaleko zaśpiewał ptak.
Halston ponownie sprawdził ręce i udało mu się je podnieść o jedną ósmą cala, zanim opadły.
Jeszcze nie. Ale już niedługo.
Halston usłyszał ciche stuknięcie w oparcie fotela za plecami. Obrócił głowę i spojrzał prosto w czarno-biały pysk i płonące oczy z wielkimi źrenicami.
Przemówił do nich.
– Nigdy nie zawaliłem zlecenia, kiedy już je przyjąłem, kiciu. To może być pierwsze. Odzyskuję czucie w rękach. Jeszcze tylko pięć minut, najwyżej dziesięć. Poradzić ci coś? Zmykaj przez okno. Są wszystkie otwarte. Zmykaj stąd i zabieraj ze sobą ogon.
Kot nie spuszczał z niego wzroku.
Halston ponownie sprawdził ręce. Podniosły się, wściekle dygocząc. Pół cala. Cal. Pozwolił, by opadły. Ześlizgnęły się z jego kolan na siedzenie plymoutha i leżały tam, połyskując blado niczym wielkie tropikalne pająki.
Kot uśmiechał się do niego.
Czyżbym popełnił błąd, pomyślał zmieszany. Był człowiekiem, który polegał na instynkcie, i przeświadczenie, że popełnił błąd, stało się nagle bardzo silne. A potem kot wyprężył się i jeszcze zanim skoczył, Halston domyślił się, co ma zamiar zrobić, i otworzył usta do krzyku.
Kot wylądował na jego kroczu, wbijając w nie wysunięte pazury.
W tym momencie Halston żałował, że nie jest sparaliżowany. Ból był gigantyczny, potworny. Nigdy nie podejrzewał, że coś może tak boleć. Rozrywający mu jądra kot był prychającym sprężystym kłębkiem furii.
Halston w końcu krzyknął, rozdziawiając szeroko usta i wtedy właśnie kot zmienił kierunek i skoczył mu na twarz. W tym momencie mężczyzna zdał sobie sprawę, że ma przed sobą coś więcej niż kota. To było coś opętanego złośliwą morderczą manią.
Zobaczył po raz ostatni czarno-biały pysk, położone na płask uszy i wielkie oczy, w których płonęła chora nienawiść. Kot wykończył troje staruszków, a teraz miał zamiar wykończyć Johna Halstona.
Wbił się w jego usta niczym kosmaty pocisk. Halston dławił się nim. Przednie łapy rozrywały jego język niczym kawałek wątróbki. Żołądek podszedł mu do gardła i zwymiotował, ale wymioty wpadły mu do tchawicy, zatykając ją, i zaczął się dusić.
W tej ekstremalnej sytuacji jego instynkt samozachowawczy przezwyciężył chwilowy paraliż i Halston podniósł powoli obie ręce, żeby złapać kota. O mój Boże, pomyślał.
Kot wpychał się w jego usta, rozpłaszczając się, wijąc, wpełzając coraz głębiej i głębiej. Halston czuł chrupanie w szczękach, które otwierały się, żeby go przyjąć.
Sięgnął, żeby go złapać, wyciągnąć, zniszczyć… i jego palce zacisnęły się tylko na ogonie.
W jakiś sposób kotu udało się wpełznąć całym ciałem do jego ust. Dziwny, czarno-biały pysk musiał teraz wciskać się w jego krtań.
Straszliwe rzężenie wydobyło się z gardła Halstona, które spuchło niczym giętki ogrodowy szlauch.
Jego ciało zadygotało. Ręce opadły z powrotem na kolana, palce zabębniły machinalnie o uda. Oczy zalśniły, a później zasnuły się mgłą i patrzyły niewidzącym wzrokiem przez przednią szybę plymoutha na nadchodzący świt.
Z jego otwartych ust wystawały dwa cale kosmatego ogona… w połowie czarnego, w połowie białego, kołyszącego się leniwie tam i z powrotem.
Po chwili ogon zniknął.
Gdzieś blisko znowu zaśpiewał ptak. A potem zapadła cisza i nad oszronionymi polami Connecticut wstał bezgłośny świt.
Farmer nazywał się Will Reuss.
Zmierzał do Placer’s Glen, żeby przedłużyć dowód rejestracyjny swojej rolniczej ciężarówki, i zobaczył, jak promienie porannego słońca odbijają się od czegoś w przydrożnym rowie. Podjechał bliżej i zobaczył leżącego na ukos w rowie plymoutha z wplątanym w kratę chłodnicy drutem kolczastym, który przypominał kawałek stalowej włóczki.
Zszedł na dół i nagle zaczerpnął gwałtownie powietrza.
– Niech mnie kule – szepnął, zwracając się do jasnego listopadowego dnia. Za kierownicą siedział sztywno wyprostowany facet z otwartymi oczyma, które spoglądały pustym wzrokiem w wieczność. Ankieterzy z centrum Ropera już nigdy nie mieli go zapytać, na kogo zagłosuje w następnych wyborach prezydenckich. Miał zakrwawioną twarz i nadal zapięte pasy bezpieczeństwa.
Drzwi od strony kierowcy zablokowały się, ale Reuss zdołał je otworzyć, szarpiąc obręcz. Pochylił się i rozpiął pasy, mając zamiar poszukać jakiegoś dowodu tożsamości. Sięgając pod marynarkę, zauważył, że koszula nieboszczyka lekko się wybrzusza tuż za klamrą paska. Wybrzusza się i… napina. Zakwitające na niej plamy krwi przypominały złowrogie róże.
– Co na Boga Ojca…?
Will Reuss złapał koszulę nieboszczyka i podciągnął ją do góry.
Spojrzał… i wrzasnął.
Nad pępkiem mężczyzny ziała wydrapana pazurami dziura. Wynurzał się z niej zachlapany krwią czarno-biały koci pysk z płonącymi wielkimi oczyma.
Reuss zatoczył się do tyłu, krzycząc i zasłaniając twarz rękoma. Kilka wron zerwało się do lotu z pobliskiego pola.
Kot wypełzł na zewnątrz i przeciągnął się z lubieżnym rozleniwieniem.
A potem wyskoczył przez otwarte okno. Mignął raz w gąszczu wysokiej, zwiędłej trawy i zniknął.
Wyglądał, jakby się gdzieś spieszył, powiedział później Reuss reporterowi miejscowej gazety.
Jakby miał sprawę do załatwienia.
„New York Times” w cenie promocyjnej
Wychodzi właśnie spod prysznica, kiedy zaczyna dzwonić telefon, lecz choć w domu jest pełno krewnych – słyszy ich na dole, ma wrażenie, że nigdy sobie nie pójdą, że nigdy nie miała tak wielu – nikt go nie odbiera. Nie włącza się również automatyczna sekretarka, tak jak zaprogramował ją James, po piątym dzwonku.
Owinięta w ręcznik Anne idzie do stojącego na nocnej szafce aparatu, mokre włosy kleją się jej nieprzyjemnie do karku i gołych ramion. Podnosi słuchawkę, mówi „halo”, a on zwraca się do niej po imieniu. To James. Spędzili ze sobą trzydzieści lat i wystarczy to jedno słowo. Mówi „Annie” jak nikt inny, zawsze tak było.