Выбрать главу

Annie patrzy z poczuciem winy na własne nogi, na których wciąż widać kropelki wody. Wyobraża sobie, jak Jimmy je zlizuje, i z przerażeniem stwierdza, że ją to podnieca.

– Poza tym czuję się dobrze – dodaje szybko Jimmy. – Przynajmniej na razie. Tyle że nie ma sensu tu siedzieć. Ale…

– Co? Co, Jimmy?

– Nie wiem, które wybrać drzwi.

Kolejne bipnięcie.

– Szkoda, że nie wiem, które wybrała pani Corey. Ma moje cholerne karty.

– Czy ty… – Annie wyciera twarz ręcznikiem, w który zawinęła się, wychodząc spod prysznica; wtedy była czysta i świeża, teraz jest cała zapłakana i zasmarkana. – Czy ty się boisz?

– Czy się boję? – powtarza w zamyśleniu Jimmy. – Nie. Trochę się niepokoję, to wszystko. Głównie tym, które wybrać drzwi.

Znajdź drogę do domu, ma ochotę powiedzieć mu Annie. Wybierz właściwe drzwi i znajdź drogę do domu. Ale czy będzie chciała go widzieć, jeżeli to zrobi? Duch może być w porządku, lecz co będzie, jeśli otworzy drzwi i zobaczy dymiące, zwęglone szczątki z czerwonymi oczyma, w spalonych dżinsach (zawsze podróżował w dżinsach) wtopionych w nogi? I co, jeśli będzie mu towarzyszyła pani Corey ze spaloną talią kart w powykręcanej ręce?

Bip.

– Nie potrzebuję ci mówić, że nie musisz się już kryć z tym facetem z FedExu – mówi Jimmy. – Jeżeli naprawdę ci na nim zależy, bierz go sobie.

Annie zaskakuje samą siebie, wybuchając śmiechem.

– Ale chciałem ci powiedzieć, że cię kocham…

– Och, kochanie, ja też cię ko…

– I nie pozwól młodemu McCormackowi naprawiać rynien jesienią. Jest pracowity, ale to ryzykant, w zeszłym roku o mało nie skręcił sobie pieprzonego karku. I nie chodź już w niedzielę do tej piekarni. Coś się tam stanie i wiem, że to będzie w niedzielę, tyle że nie mam pojęcia w którą. Czas naprawdę wyczynia tutaj dziwne sztuczki.

Młody McCormack, o którym mówi, to musi być syn faceta, który był ich dozorcą w Vermoncie… tyle że sprzedali to mieszkanie przed dziesięciu laty i chłopak musi mieć już dwadzieścia parę lat. A piekarnia? Przypuszcza, że Jimmy mówi o piekarni Zoltana, ale skąd, u licha…

Bip.

– Niektórzy z ludzi tutaj byli chyba na dole. To cholernie przykre, bo nie mają pojęcia, jak się tu dostali. A pilot nie przestaje krzyczeć. A może to jest drugi pilot. Myślę, że chyba tu przez jakiś czas zostanie. Po prostu kręci się w kółko. Jest bardzo przybity.

Bipnięcia stają się coraz częstsze.

– Muszę już kończyć, Annie. Nie mogę tutaj zostać, a telefon i tak zaraz się zesra. Tak łatwo byłoby po prostu… – mówi ponownie tym swoim tonem, który oznacza „mogę mieć pretensję tylko do siebie” (nie sposób uwierzyć, że po dzisiejszym dniu już nigdy go nie usłyszy; nie sposób w to nie uwierzyć). – Zresztą nieważne. Kocham cię, skarbie.

– Zaczekaj! Nie odchodź!

– Nie mo…

– Ja też ciq kocham! Nie odchodź!

Lecz on już skończył. W słuchawce słychać tylko czarną ciszę.

Annie siedzi ze słuchawką przy uchu przez całą minutę, a może dłużej, i w końcu przerywa połączenie. Nieistniejące połączenie. A potem włącza ponownie telefon i słysząc całkowicie normalny sygnał centrali, wciska jednak gwiazdkę i cyfry 69. Według automatu, który informuje ją o ostatnim połączeniu, doszło do niego o dziewiątej rano. Wie, kto to był: jej siostra Nell, dzwoniąca z Nowego Meksyku. Nell zatelefonowała, żeby poinformować Annie, że jej lot jest opóźniony i przyleci najwcześniej wieczorem. Powiedziała jej, żeby była silna.

Wszyscy mieszkający daleko krewni – zarówno Jamesa, jak i Annie – przylecieli samolotami. Najwyraźniej uważają, że przynajmniej chwilowo James wyczerpał całą pulę rodzinnego pecha.

Nie ma żadnego śladu po połączeniu przychodzącym – Annie zerka na stojący na nocnej szafce zegar i widzi, że jest piętnasta siedemnaście – do którego doszło mniej więcej dziesięć po trzeciej w trzecim dniu jej wdowieństwa.

Ktoś puka krótko w drzwi.

– Annie?! Annie?! – woła jej brat.

– Ubieram się – odpowiada. Jej głos brzmi tak, jakby płakała, niestety jednak nikt w tym domu nie uzna tego za dziwne. – Trochę prywatności, proszę.

– Dobrze się czujesz? – woła przez drzwi. – Słyszeliśmy chyba, jak z kimś rozmawiasz. A Ellie mówiła, że kogoś wołałaś.

– Nic mi nie jest! – odpowiada i ponownie wyciera twarz ręcznikiem. – Zaraz zejdę na dół!

– Okay. Nie ma pośpiechu. Jesteśmy tu dla ciebie – dodaje po chwili i odchodzi.

– Bip – szepcze Annie i zakrywa usta, żeby powstrzymać śmiech, w którym szukają ujścia pewne emocje jeszcze bardziej skomplikowane od rozpaczy. – Bip, bip. Bip, bip, bip. – Śmiejąc się, kładzie się na łóżku i jej zasłonięte dłońmi oczy są szeroko otwarte i zalane łzami, które płyną po policzkach aż do uszu. – Bip-pierdolony-zabipiony-bip.

Śmieje się dość długo, a potem ubiera się i schodzi na dół, żeby pobyć ze swoimi bliskimi, którzy przyjechali, by połączyć się z nią w smutku. Tyle że Annie nie czuje się z nimi połączona, bo nie zadzwonił do żadnego z nich. Zadzwonił do niej. Nieważne, czy to dobrze, czy źle, ale zadzwonił do niej.

* * *

Jesienią tego roku, kiedy poczerniałe zgliszcza bloku mieszkalnego, na który spadł samolot, nadal odgradza od reszty świata żółta policyjna taśma (chociaż grafficiarze zdołali już wejść do środka i jeden z nich zostawił namalowaną sprayem wiadomość BYLI TUTAJ CRISPY CRITTERS), Annie dostaje e-mail z rodzaju tych, które komputerowi maniacy lubią rozsyłać szerokiemu kręgowi znajomych. Ten pochodzi od Gert Fisher, miejskiej bibliotekarki z Tilton w stanie Vermont. Kiedy razem z Jamesem spędzali wakacje, Annie pracowała społecznie w bibliotece i chociaż dwie panie zbytnio się nie polubiły, Gert wpisała ją na listę osób otrzymujących cokwartalne biuletyny. Ich treść nie jest na ogół interesująca, ale między informacjami o ślubach, pogrzebach i zwycięzcach Konkursu Młodych Farmerów Annie trafia na wiadomość, która zapiera jej dech. Jason McCormack, syn starego Hugh McCormacka zginął w wypadku w Święto Pracy. Czyszcząc rynny, spadł z dachu letniego domku i skręcił sobie kark.

„Robił to wyłącznie na prośbę swojego taty, który, jak może pamiętasz, miał w zeszłym roku wylew”, skomentowała Gert, po czym przeszła do organizowanego pod koniec lata kiermaszu książek, w trakcie którego padał deszcz, co bardzo wszystkich rozczarowało. Gert nie wyjaśniła tego w swoim trzystronicowym kompendium pasjonujących wieści, lecz Annie jest całkiem pewna, że Jason spadł z dachu ich dawnego domku. Właściwie nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

* * *

Pięć lat po śmierci swojego męża (i niewiele późniejszej śmierci Jasona McCormacka) Annie wychodzi ponownie za mąż. I chociaż przeprowadza się do Boca Raton, dość często wraca na stare śmieci. Craig, jej nowy mąż, nie przeszedł do końca na emeryturę i co trzy lub cztery miesiące przyjeżdża w interesach do Nowego Jorku. Annie prawie zawsze mu towarzyszy, ponieważ nadal ma rodzinę w Brooklynie i na Long Island. Czasami wydaje jej się, że ma jej więcej, niż może obsłużyć. Ale kocha ich tą desperacką miłością, którą potrafią jej zdaniem kochać tylko ludzie po pięćdziesiątce i po sześćdziesiątce. Nigdy nie zapomni, jak zjechali do niej po śmierci Jamesa i postarali się zamortyzować uderzenie. Żeby ona też się nie rozbiła.

Do Nowego Jorku lecą samolotem. Nie ma w tej kwestii żadnych obaw, ale podczas pobytów w Nowym Jorku nie chodzi już w niedziele do rodzinnej piekarni Zoltana, mimo że ich bajgle z rodzynkami serwowane są chyba w poczekalni do nieba. Zamiast tego chodzi do piekarni Frogera. I właśnie tam jest, kupując pączki (są całkiem znośne), kiedy słyszy wybuch. Słyszy go wyraźnie, mimo że piekarnia Zoltana jest jedenaście przecznic dalej. Eksplozja gazu z butli. Cztery osoby zabite, w tym kobieta, która podawała zawsze Annie bajgle w zwiniętej na górze torbie, mówiąc: „Niech je pani trzyma w ten sposób, idąc do domu, inaczej stracą świeżość”.