David pozwolił, by Willa poprowadziła go w stronę podwójnych drzwi. O ich framugę nadal opierał się Phil, stojąc ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. W pewnym momencie David puścił rękę Willi i podszedł do Helen Palmer, która siedziała w kącie, kołysząc się to w jedną, to w drugą stronę. Spojrzała na niego ciemnymi oczyma, które przepełniało zdumienie.
– Na kolację mamy rybę – powiedziała głosem niewiele się różniącym od szeptu.
– Nic o tym nie wiem – odparł – ale miała pani rację co do zapachu. Śmierdzi tutaj starymi Meksykańcami. – Obejrzał się za siebie i zobaczył, że pozostali gapią się na niego i Willę, skąpani w księżycowej poświacie, która jeśli komuś bardzo na tym zależało, mogła zostać uznana za światło jarzeniówek. – Tak chyba śmierdzi w miejscach, które bardzo długo były zamknięte – dodał.
– Lepiej spadaj, mazgaju – rzucił Phil Palmer. – Nikt nie kupi tego, co sprzedajesz.
– Nie musisz mi o tym mówić. – David ruszył w ślad za Willą w mrok.
– Najpierw to, a teraz tamto – usłyszał za sobą podobny do smutnego szumu wiatru głos Helen Palmer.
Powtórny spacer do „26” zwiększył dystans pokonany przez nich tej nocy do dziewięciu mil, ale David nie był ani trochę zmęczony. Przypuszczał, że duchy się nie męczą, podobnie jak nie czują głodu ani pragnienia. Poza tym noc się zmieniła. Księżyc był teraz w pełni i świecił wysoko niczym srebrna dolarówka, a parking od frontu był pusty. Na żwirowanym parkingu z drugiej strony stało kilka milczących ciężarówek, a jedna warczała sennie z zapalonymi światłami. Na markizie nad drzwiami widniał napis: W TEN WEEKEND WYSTĄPIĄ NIGHTHAWKS. ZABIERZ SWOJĄ LUBĘ. NIE ŻAŁUJ KASY.
– To miłe – doszła do wniosku Willa. – Zabierzesz mnie, Pogromco Wilków? Czyż nie jestem twoją lubą?
– Jesteś i będziesz. Pytanie, co teraz zrobimy. Bo knajpa jest nieczynna.
– Rzecz jasna wejdziemy do środka.
– Będzie zamknięta.
– Nie będzie, jeśli tego nie zechcemy. Percepcja, pamiętasz? Percepcja i oczekiwanie.
Pamiętał i kiedy nacisnął klamkę, drzwi się otworzyły. Wewnątrz nadal unosiły się barowe zapachy, teraz zmieszane z przyjemną wonią jakiegoś sosnowego płynu do czyszczenia. Podium było puste, a stołki stały na kontuarze ze sterczącymi w górze nogami, jednak neonowa replika Wind River Range paliła się, ponieważ nie zgasił jej kierownik albo ponieważ chcieli tego on i Willa. To drugie wydawało się bardziej prawdopodobne. Teraz, kiedy nikt na nim nie tańczył, parkiet wydawał się olbrzymi, zwłaszcza z podwajającą go lustrzaną ścianą. Neonowe pasmo gór odbijało się w wyfroterowanych klepkach. Willa głęboko odetchnęła.
– Czuję zapach piwa i perfum – powiedziała. – Zapach rui. Jest uroczy.
– Ty jesteś urocza – odparł.
– Więc pocałuj mnie, kowboju – poprosiła, odwracając się do Davida.
Pocałował ją na skraju parkietu i sądząc po tym, co czuł, nie można było wykluczyć seksu. Absolutnie nie można było wykluczyć.
Willa pocałowała go w kąciki ust i dała krok do tyłu.
– Możesz wrzucić monetę do szafy grającej? Chcę zatańczyć.
David podszedł do szafy grającej przy końcu baru, wrzucił do niej ćwierćdolarówkę i wybrał D19 – Wasted Days and Wasted Nights, wersję Freddy’ego Fendera. Śpiący na parkingu Chester Dawson, który jechał do Seattle z ładunkiem sprzętu elektronicznego i postanowił kilka godzin odpocząć, uniósł głowę, uznał, że muzyka, którą słyszy, to fragment jego snu, i z powrotem zasnął.
David i Willa sunęli powoli po pustym parkiecie, czasami widząc w lustrze swe odbicia, a czasami ich nie widząc.
– Willa…
– Przez chwilę nic nie mów, Davidzie. Dziecinka chce zatańczyć.
David umilkł. Wtulił twarz w jej włosy i dał się pochłonąć muzyce. Pomyślał, że tu zostaną i że od czasu do czasu ludzie będą ich widywać. „26” mogłoby zyskać reputację knajpy nawiedzanej przez duchy, ale niekoniecznie; ludzie raczej nie myślą o duchach, kiedy piją, chyba że piją samotnie. Czasami, po zamknięciu lokalu, barman i ostatnia kelnerka (ta najważniejsza, odpowiedzialna za podział napiwków) mogliby mieć wrażenie, że są obserwowani. Czasami mogliby słyszeć muzykę, nawet kiedy przestawała grać, albo widzieć, że coś porusza się w lustrze naprzeciwko parkietu lub w sali restauracyjnej. Na ogół tylko kątem oka. David pomyślał, że mogliby trafić w jakieś lepsze miejsce, ale w zasadzie „26” nie była taka zła. Ludzie siedzieli tutaj aż do zamknięcia. I zawsze grała muzyka.
Zastanawiał się, co stanie się z innymi, kiedy stalowa kula rozbije ich złudzenia – bo to przecież nastąpi już wkrótce. Pomyślał o Philu Palmerze, próbującym osłonić swoją przerażoną, wyjącą żonę przed spadającymi szczątkami, które nie mogły jej zranić, ponieważ w gruncie rzeczy nawet jej tam nie było. Pomyślał o Pammy Andreeson, kryjącej się w ramionach wrzeszczącej wniebogłosy matki. O cichym konduktorze Rattnerze, którego apeclass="underline" „Tylko spokojnie, proszę państwa” zagłusza ryk wielkich żółtych maszyn. Pomyślał o sprzedawcy książek, Biggerze, który kuśtykając, próbuje uciec, chwieje się i w końcu pada, kiedy kula uderza w stację, buldożery wgryzają się w ściany i świat wali się w gruzy.
Lubił wyobrażać sobie, że pociąg przyjedzie po nich, zanim do tego dojdzie – że sprawi to ich zbiorowe oczekiwanie – ale nie bardzo chciało mu się w to wierzyć. Przychodziło mu nawet do głowy, że może ich unicestwić sam szok i że po prostu zgasną niczym płomienie świec na silnym wietrze, lecz w to także nie wierzył. Zbyt wyraźnie widział, jak po odjeździe buldożerów, ciężarówek i wywrotek stoją w świetle księżyca przy zardzewiałych torach, a wiatr wieje od gór, owiewając skalisty ostaniec i smagając krzaki żarnowca. Widział, jak kulą się razem pod miliardem świecących nad równiną gwiazd, wciąż czekając na swój pociąg.
– Zimno ci? – zapytała Willa.
– Nie… dlaczego pytasz?
– Zadrżałeś.
– Może gęś przeszła po moim grobie – odparł, po czym zamknął oczy i tańczyli dalej razem na pustym parkiecie. Czasami pojawiali się w lustrze, a kiedy znikali, słychać było tylko piosenkę country rozbrzmiewającą w pustej sali oświetlonej neonowym pasmem gór.
Piernikowa dziewczyna
1
Po śmierci dziecka Emily zaczęła biegać. Z początku dobiegała tylko do końca podjazdu i stawała tam, ściskając dłońmi nogi tuż nad kolanami, potem do końca przecznicy, a wreszcie do sklepiku Kozy’ego u podnóża wzniesienia. Tam kupowała chleb lub margarynę, ewentualnie batoniki Ho Ho albo Ring Ding, jeśli nie przyszło jej na myśl nic innego. Początkowo wracała do domu normalnym krokiem, ale później biegła również w drodze powrotnej. W końcu zrezygnowała z batoników. Okazało się to zaskakująco trudne. Nie wiedziała, że cukier łagodzi smutek. A może batoniki stały się fetyszem. Tak czy inaczej Ho Ho musiały w końcu odejść. I odeszły. Wystarczało samo bieganie. Henry uważał, że to bieganie jest fetyszem, i przypuszczała, że ma rację.
– Co mówi o tym doktor Steiner? – zapytał.
– Doktor Steiner mówi: „biegaj do upadłego, to zwiększy wydzielanie endorfm”. – W rzeczywistości nie wspomniała Susan Steiner o bieganiu, od śmierci Amy nawet u niej nie była. – Mówi, że jeśli chcesz, może to zapisać na recepcie.
Emily zawsze potrafiła zwieść Henry’ego. Nawet po tym, jak zmarła Amy. Możemy mieć następne, powiedziała, siadając obok niego na łóżku, kiedy leżał ze skrzyżowanymi w kostkach nogami i płynącymi po policzkach łzami.