Mój ojciec umierał na raka trzustki. Można chyba wiele powiedzieć o ludziach, słuchając tego, co mówią w tego rodzaju sytuacjach (fakt, że nazywam nowotwór „tego rodzaju sytuacją”, z pewnością mówi również coś o waszym narratorze, przez całe życie uczącym angielskiego chłopców i dziewczęta, których najpoważniejszymi problemami zdrowotnymi były urazy sportowe i trądzik).
– Jego podróż dobiega kresu – powiedział Ralph.
– To go dorwało – rzekła szwagierka Trudy. W pierwszej chwili pomyślałem, że powiedziała „to w nim dojrzało” i wydało mi się to w irytujący sposób poetyckie. Wiedziałem, że się przesłyszałem, że nie mogła czegoś takiego powiedzieć, ale chciałem, żeby to była prawda.
– Leży na deskach – podsumowała Ruth.
Nie powiedziałem: „I może niech już lepiej nie wstaje”, lecz tak pomyślałem. Ponieważ cierpiał. To było przed dwudziestu pięciu laty – w 1982 roku – i cierpienie było nadal czymś akceptowanym w ostatnim stadium nowotworu. Pamiętam, jak dziesięć albo dwanaście lat później przeczytałem, że większość chorych na raka umiera w milczeniu, ponieważ są zbyt słabi, by krzyczeć. To tak wyraźnie przypomniało mi sypialnię mojego ojca, że poszedłem do łazienki i ukląkłem przed miską klozetową pewien, że zaraz zwymiotuję.
Ale ojciec zmarł dopiero cztery lata później, w 1986 roku. Mieszkał wtedy na specjalnym osiedlu mieszkaniowym dla seniorów i wcale nie zabił go rak trzustki. Udławił się kawałkiem steku.
Don „Doc” Gentry i jego żona Bernadette – moi rodzice – po przejściu na emeryturę wyprowadzili się do podmiejskiego domu w Ford City, niedaleko Pittsburgha. Po śmierci żony Doc zastanawiał się, czy przenieść się na Florydę, ale uznał, że go na to nie stać, i został w Pensylwanii. Kiedy rozpoznano u niego raka, spędził trochę czasu w szpitalu, gdzie wyjaśniał każdemu, że jego ksywka pochodzi z czasów, gdy był weterynarzem. Kiedy wytłumaczył to wszystkim, których to obchodziło, wysłali go do domu, żeby umarł, i cała rodzina, jaką miał – Ralph, Trudy, Ruth i ja – przybyła do Ford City, aby mu przy tym asystować.
Pamiętam bardzo dobrze jego sypialnię. Na ścianie wisiał obrazek Chrystusa, który pozwalał dziateczkom przyjść do siebie. Na podłodze leżał postrzępiony dywanik w odcieniach przyprawiającej o mdłości zieleni, zrobiony przez moją matkę i niezaliczający się do jej najlepszych. Przy łóżku był stojak do kroplówki z nalepioną kalkomanią Piratów z Pittsburgha. Każdego dnia wchodziłem do tego pokoju z coraz większym przerażeniem i każdego dnia spędzałem tam coraz więcej czasu. Pamiętałem Doca siedzącego na werandzie domu, gdzie dorastaliśmy, w Derby w Connecticut, z puszką piwa w jednej dłoni i cygarem w drugiej, z rękawami olśniewająco białego podkoszulka zawsze zawiniętymi dwa razy, by odsłonić gładką, zaokrągloną linię bicepsa i wytatuowaną tuż nad lewym łokciem różę. Należał do pokolenia, które nie wstydziło się chodzić w granatowych, niespłowiałych dżinsach i które nadal nazywało je „drelichami”. Czesał się jak Elvis i sprawiał trochę groźne wrażenie: marynarza, który przed zejściem na brzeg wypił dwa drinki i teraz szuka guza. Pamiętam uliczny korowód w Derby, gdzie on i moja matka przerwali całą imprezę, tańcząc jitterbuga do Rocket 88 Ike’a Turnera i Kings of Rhythm. Ralph miał wtedy chyba szesnaście lat, ja jedenaście. Gapiliśmy się na naszych rodziców z rozdziawionymi ustami i po raz pierwszy zrozumiałem, że robią to w nocy, na golasa i w ogóle o nas nie myślą.
W wieku osiemdziesięciu lat, po wypisaniu ze szpitala mój obdarzony niebezpiecznym wdziękiem ojciec stał się kolejnym szkieletem w piżamie (miał na niej logo Piratów). Jego oczy tliły się pod krzaczastymi bujnymi brwiami. Pocił się obficie mimo dwóch wiatraczków, jego wilgotna skóra pachniała niczym stara tapeta w opuszczonym domu. W oddechu czuć było czarną woń rozkładu.
Ralph i ja z całą pewnością nie byliśmy zamożni, ale kiedy dołożyliśmy trochę własnych pieniędzy do oszczędności ojca, stać nas było na wynajęcie prywatnej pielęgniarki i gospodyni, która przychodziła pięć razy w tygodniu. Radziły sobie dobrze, przebierając go i utrzymując w czystości, lecz w dniu kiedy moja szwagierka powiedziała, że „to w nim dojrzało” (nadal wolę myśleć, że tak właśnie się wyraziła), Bitwa Zapachów dobiegała kresu. Pokiereszowane stare gówno wygrywało na punkty z nieopierzonym dziecięcym pudrem Johnsona i wydawało mi się, że sędzia już wkrótce przerwie walkę. Doc nie mógł chodzić do toalety (którą niezmiennie nazywał „klopem”), w związku z czym nosił pieluchy i plastikowe majtki. Nadal był w wystarczającym stopniu świadomy, by zdawać sobie z tego sprawę i odczuwać skrępowanie. Czasami z kącików jego oczu spływały łzy, a z ust, z których niegdyś padało sakramentalne „Hej, ślicznotko!”, wydobywały się nieartykułowane okrzyki desperackiego, pełnego odrazy rozbawienia. Ból zawładnął nim na dobre, najpierw koncentrując się w tułowiu, a potem promieniując na wszystkie strony. Środki przeciwbólowe przestały działać. Pielęgniarka mogła dać mu więcej, ale niewykluczone, że to by go zabiło, i dlatego nie chciała się zgodzić. Ja chciałem dać mu więcej, nawet gdyby miało go to zabić. I zrobiłbym to z pomocą Ruth, gdyby moja żona była osobą która potrafi udzielić tego rodzaju wsparcia.
– Ona się domyśli – powiedziała, mając na myśli pielęgniarkę – a wtedy napytasz sobie biedy.
– To mój tato!
– To jej nie powstrzyma. – Dla Ruth szklanka była zawsze do połowy pusta. Nie chodziło o to, że tak ją wychowano; taka się po prostu urodziła. – Złoży na ciebie donos. Możesz trafić za kratki.
Dlatego go nie zabiłem. Żadne z nas go nie zabiło. Zamiast tego zabijaliśmy czas. Czytaliśmy mu, nie wiedząc, ile z tego rozumie. Zmienialiśmy mu bieliznę i wypełnialiśmy wiszącą na ścianie kartę leków. Panował niesamowity upał i co jakiś czas przestawialiśmy dwa wiatraczki w nadziei, że powstanie przeciąg. Oglądaliśmy mecze na małym kolorowym telewizorze, na którym trawa była fioletowa, i mówiliśmy mu, że w tym roku Piraci grają fantastycznie. Rozmawialiśmy ze sobą o jego coraz ostrzejszym profilu. Patrzyliśmy, jak cierpi, i czekaliśmy, aż umrze. I któregoś dnia, kiedy spał, wydając z siebie terkotliwe chrapanie, uniosłem wzrok znad antologii Najlepszych amerykańskich poetów dwudziestego wieku i zobaczyłem w drzwiach sypialni wysoką tęgą czarną kobietę i czarną dziewczynkę w ciemnych okularach.
Ta dziewczynka… pamiętam ją, jakby to było dziś rano. Myślę, że mogła mieć siedem lat, choć była wyjątkowo drobna jak na swój wiek. Naprawdę malutka. Miała na sobie różową sukienką sięgającą poobijanych kolan. Na tak samo poobijanej łydce nalepiony był plaster z wydrukowanymi komiksowymi postaciami z wytwórni Warner Brothers; pamiętam Yosemite Sama z długimi rudymi wąsami i pistoletem w każdej dłoni. Ciemne okulary wyglądały jak nagroda pocieszenia na podwórkowej wyprzedaży. Były o wiele na nią za duże i zsunęły się na sam koniec zadartego noska, odsłaniając nieruchome i pokryte bielmem oczy. Włosy miała zaplecione w cienkie warkoczyki. Na ramieniu trzymała pękniętą z boku plastikową dziecinną torebkę. Na stopy włożyła brudne tenisówki. Jej skóra nie była tak naprawdę czarna, lecz koloru szarego mydła. Nie leżała w łóżku, ale poza tym sprawiała wrażenie tak samo chorej jak ojciec.
Kobietę pamiętam gorzej, bo uwagę skupiłem głównie na dziecku. Mogła mieć czterdzieści albo sześćdziesiąt lat. Miała fryzurę afro i łagodny wyraz twarzy. Poza tym nic nie pamiętam – nawet koloru jej sukienki, jeżeli nosiła sukienkę. Chyba sukienkę, jednak równie dobrze mogły to być spodnie.