– Powinniście tu chyba natychmiast przyjść – oznajmiła, nie bawiąc się w uprzejmości. – Nie tylko Ralph na nocną zmianę. Wszyscy.
– Czy on umiera? – zapytałem.
Ruth przestała składać rzeczy, podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu. Spodziewaliśmy się tego – tak naprawdę liczyliśmy na to – ale teraz, kiedy to się działo, wydawało się zbyt absurdalne, by boleć. Doc nauczył mnie gry w skyball, kiedy byłem niewiele większy od dzisiejszej ślepej intruzki. Złapał mnie na paleniu pod winoroślą i powiedział – nie wściekając się, ale życzliwym tonem – że to głupi nałóg i lepiej zrobię, jeśli z nim zerwę. Czy mógł nie żyć, kiedy wyjdą jutrzejsze gazety? Absurd.
– Nie wydaje mi się – odparła siostra Chloe. – Czuje się lepiej. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego – dodała po chwili.
Czuł się lepiej. Kiedy dotarliśmy tam po piętnastu minutach, siedział na sofie w salonie, oglądając mecz na większym telewizorze – nie jakimś cudzie techniki, ale przynajmniej wiernie oddającym kolory. Popijał przez słomkę koktajl proteinowy. Nabrał trochę kolorów. Jego policzki wydawały się bardziej zaokrąglone, zapewne dlatego, że był świeżo ogolony. Odzyskał siły. Tak właśnie wówczas pomyślałem; z biegiem czasu to wrażenie stawało się coraz mocniejsze. I jeszcze jedna rzecz, co do której wszyscy się zgodziliśmy – nawet ta niewierna Tomaszowa, z którą się ożeniłem – ulotnił się gdzieś ten żółty zapach, który wydzielał, odkąd lekarze wysłali go do domu, żeby umarł.
Przywitał się z każdym z nas po imieniu i oznajmił, że Willie Stargell zaliczył właśnie bazę domową dla Piratów. Ralph i ja spojrzeliśmy na siebie, jakbyśmy chcieli się upewnić, czy naprawdę tam jesteśmy. Trudy siadła obok ojca na kanapie, a ściśle rzecz biorąc, osunęła się na nią. Ruth poszła do kuchni i nalała sobie piwa. Co samo w sobie było cudem.
– Mnie też mogłabyś poczęstować, Ruthie-doo – rzekł Doc. – Czuję się lepiej. Bebech prawie mnie już nie rwie – dodał, biorąc prawdopodobnie moją osłupiałą i pełną niedowierzania minę za wyraz dezaprobaty.
– Moim zdaniem piwo jest wykluczone – oświadczyła siostra Chloe. Siedziała w fotelu w drugim końcu pokoju i nie zabrała się jeszcze do pakowania swoich rzeczy, co zaczynała na ogół robić dwadzieścia minut przed końcem dyżuru. Jej irytujący władczy ton w stylu „zrób to dla mamusi” stracił wiele ze swojej mocy.
– Kiedy to się zaczęło? – zapytałem, nie wiedząc nawet dobrze, co rozumiem przez „to”, ponieważ zmiany na lepsze były takie całościowe. Jeśli miałem na myśli coś konkretnego, to chyba ulotnienie się tego zapachu.
– Czuł się lepiej, już kiedy wychodziliśmy po południu – powiedziała Trudy. – Tyle że w to nie wierzyłam.
– Bolszewia – mruknęła Ruth. To było najmocniejsze przekleństwo, na jakie gotowa była sobie pozwolić.
Trudy ją zignorowała.
– To ta mała dziewczynka – powiedziała.
– Bolszewia! – zawołała Ruth.
– Jaka mała dziewczynka? – zapytał ojciec.
Trwała przerwa między rundami. Łysy facet z wielkimi zębami i szalonym wzrokiem przekonywał nas, że wykładziny dywanowe u Jukera są tak tanie, że praktycznie oddają je za bezcen. I wielki Boże, nie trzeba wpłacać żadnej zaliczki. Zanim ktoś z nas zdążył odpowiedzieć Ruth, ojciec zapytał siostrę Chloe, czy może wypić pół piwa. Nie pozwoliła mu, ale jej władza w tym małym domku dobiegała końca i w ciągu następnych czterech lat – zanim kawałek nieprzeżutego mięsa wpadł mu do tchawicy – mój ojciec wypił wiele piw. I mam nadzieję, że każde z nich mu smakowało. Piwo samo w sobie też jest cudem.
Tamtej nocy, kiedy nie mogąc zasnąć, leżeliśmy na naszym twardym łóżku w Rolada Inn i słuchaliśmy terkotu klimatyzatora, Ruth powiedziała mi, żebym nie mówił nikomu o ślepej dziewczynce, której nie nazwała Ayaną, lecz „małą murzyńską czarodziejką”, używając sarkastycznego tonu, zupełnie nie w jej stylu.
– Poza tym – twierdziła – to nie potrwa długo. Czasami żarówka rozjaśnia się tuż przedtem, zanim przepali się na dobre. Coś takiego dzieje się również z ludźmi.
Niewykluczone, jednak cud, który przytrafił się ojcu, trwał. Pod koniec tygodnia spacerował po podwórku, podtrzymywany przeze mnie i Ralpha. Wkrótce wszyscy wróciliśmy do domu. Pierwszego wieczoru po powrocie zadzwoniła do mnie siostra Chloe.
– Nie jedziemy, żeby nie wiem jak był chory – powiedziała Ruth z nutką histerii w głosie. – Powiedz jej to.
Ale siostra Chloe chciała tylko powiedzieć, że widziała przypadkiem, jak Doc wychodził z kliniki weterynaryjnej w Ford City, dokąd poszedł, żeby skonsultować z jej młodym szefem przypadek konia, który okulał. Trzymał w ręku laskę, powiedziała, lecz jej nie używał. Oświadczyła, że nigdy nie widziała mężczyzny w jego wieku, który by tak dobrze wyglądał. Miesiąc później pokonywał bez laski całą przecznicę, a tej zimy zaczął codziennie chodzić na pływalnię. Wyglądał jak sześćdziesięciopięciolatek. Wszyscy to mówili.
Po powrocie ojca do zdrowia odbyłem rozmowy ze wszystkimi lekarzami, którzy się nim zajmowali. Zrobiłem to, ponieważ to, co się z nim stało, przypominało mi tak zwane mirakle odgrywane w miastach średniowiecznej Europy. Pomyślałem, że gdybym zmienił nazwisko Doca (albo po prostu nazwał go panem G.), mogłoby to się stać podstawą interesującego artykułu dla jakiegoś czasopisma. Może i miałem rację, lecz nigdy nie napisałem tego artykułu.
To Stan Sloan, lekarz domowy ojca, pierwszy zasygnalizował problem. Wcześniej wysłał Doca do instytutu onkologicznego uniwersytetu w Pittsburghu i teraz mógł obwiniać o błędną diagnozę doktorów Retifa i Zamachowskiego, którzy zajmowali się tam ojcem. Oni z kolei zwalili winę na radiologów, którzy niewłaściwie odczytali zdjęcia. Retif oświadczył, że szef radiologii jest ignorantem, który nie odróżnia trzustki od wątroby. Prosił, żebym tego nie powtarzał, ale przypuszczam, że po dwudziestu pięciu latach prośba o dyskrecję nie jest już aktualna.
Doktor Zamachowski oświadczył, że to prosty przypadek wady rozwojowej narządu.
– Nigdy nie podobała mi się pierwotna diagnoza – zwierzył mi się. Z Retifem rozmawiałem przez telefon, z Zamachowskim osobiście. Miał na sobie biały lekarski fartuch, a pod spodem czerwony T-shirt z napisem WOLAŁBYM GRAĆ W GOLFA. – Zawsze myślałem, że to była choroba von Hippela-Lindaua.
– Ona też by go zabiła? – zapytałem.
Zamachowski posłał mi zagadkowy uśmiech, który lekarze rezerwują dla niedouczonych hydraulików, gospodyń domowych oraz nauczycieli języka angielskiego. Następnie oświadczył, że jest spóźniony na spotkanie.
Kiedy rozmawiałem z szefem radiologii, rozłożył ręce.
– Odpowiadamy tutaj za zdjęcie, nie za jego odczytanie – powiedział. – Za dziesięć lat będziemy dysponowali sprzętem, który całkowicie wykluczy tego rodzaju błędne interpretacje. A tymczasem niech pan będzie zadowolony, że pana staruszek żyje. Niech pan się nim nacieszy.
Jeśli o to chodzi, starałem się, jak mogłem. A w trakcie mojego krótkiego dochodzenia, które oczywiście nazywałem zbieraniem materiałów, dowiedziałem się czegoś ciekawego: Medyczna definicja cudu to mylna diagnoza.
W 1983 roku wziąłem urlop naukowy. Podpisałem z wydawnictwem uniwersyteckim umowę na książkę zatytułowaną Uczenie tego, czego nie da się nauczyć. Strategie kreatywnego pisania, ale podobnie jak mój artykuł na temat średniowiecznych mirakli dzieło to nigdy nie zostało napisane. W lipcu, kiedy planowaliśmy razem z Ruth wyjazd pod namiot, mój mocz nagle przybrał różowy kolor. Ból pojawił się później, najpierw głęboko w lewym pośladku, a potem o wiele silniejszy, w kroczu. Kiedy zacząłem naprawdę sikać krwią – było to chyba cztery dni po pierwszych objawach, cztery dni, w trakcie których uprawiałem tę słynną grę „Może to samo przejdzie” – ból zmienił się z mocnego na potworny.