Wróciwszy w ten wtorek z porannej przejażdżki, dziesięć minut przed otwarciem Wall Street sprawdził, czy nie ma wiadomości w poczcie głosowej, tak jak to zawsze robił. Tego dnia były dwie. Jedna z Circuit City, najprawdopodobniej od sprzedawcy, który chciał mu coś wcisnąć, pytając, czy jest zadowolony z wiszącego na ścianie płaskiego ekranu kupionego przez Curtisa miesiąc wcześniej. Przeszedłszy do kolejnej wiadomości, przeczytał na wyświetlaczu 383-0910 SKS.
Skurwysyn. Nawet jego nokia wiedziała, kim jest Grunwald, ponieważ Curtis ją tego nauczył. Pytanie brzmiało: czego Skurwysyn chciał od niego w ten wtorkowy czerwcowy poranek?
Może chciał się pogodzić, na warunkach Curtisa.
Wyśmiał ten pomysł, po czym odsłuchał wiadomość. Ku swojemu zdziwieniu zorientował się, że tego właśnie chciał Grunwald – albo udawał, że chce. Curtis przypuszczał, że może tkwić w tym jakiś podstęp, ale nie rozumiał, co Grunwald zamierza w ten sposób osiągnąć. No i był jeszcze ten ton: ciężki, niespieszny, niemal drętwy. Może nie oznaczał, że Grunwald żałuje za grzechy, lecz z pewnością tak brzmiał. Podobnego tonu używał ostatnio bardzo często Curtis, rozmawiając przez telefon, kiedy próbował wrócić do gry.
– Johnsonie… Curtisie… – oznajmił tym powolnym głosem Grunwald. Na chwilę przerwał, jakby zastanawiał się, czy wypada mu używać imienia, które nadano Curtisowi przy urodzeniu, po czym kontynuował tym samym śmiertelnie poważnym tonem. – Nie mogę prowadzić wojny na dwa fronty. Skończmy z tym. Nie mam już do tego serca. Jeżeli w ogóle kiedykolwiek miałem. Jestem w bardzo trudnym położeniu, sąsiedzie. – Westchnął. – Gotów jestem oddać działkę bez żadnego finansowego odszkodowania. A także wypłacić rekompensatę za twoją… za Betsy. Jeśli jesteś zainteresowany, znajdziesz mnie w Durkin Grove Village. Będę tam prawie przez cały dzień. – Długa pauza. – Często tam teraz jeżdżę. Z jednej strony nadal nie potrafię uwierzyć, że finansowanie diabli wzięli, a z drugiej wcale mnie to nie dziwi. – Kolejna długa pauza. – Może wiesz, co mam na myśli.
Curtis chyba wiedział. Sam też chyba stracił nosa do rynku. A ściśle rzecz biorąc, rynek przestał go obchodzić. Złapał się na tym, że żywi wobec Skurwysyna coś, co było w podejrzany sposób zbliżone do współczucia. Ten spokojny ton…
– Kiedyś byliśmy przyjaciółmi – kontynuował Grunwald. – Pamiętasz? Ja tak. Nie sądzę, żebyśmy znowu mogli zostać przyjaciółmi… sprawy zaszły chyba zbyt daleko, ale moglibyśmy stać się ponownie sąsiadami. Sąsiedzie. – Kolejna długa pauza. – Jeżeli nie doczekam się ciebie w miejscu, które jest pomnikiem mojego szaleństwa, dam po prostu polecenie adwokatowi, żeby zawarł ugodę. Na twoich warunkach. Ale…
Znowu zapadła cisza, którą zakłócał tylko oddech Skurwysyna. Curtis czekał. Siedział teraz przy kuchennym stole. Nie miał pojęcia, co czuje. Za jakiś czas może zdoła to określić, lecz w tym momencie nie potrafił.
– …ale chciałbym uścisnąć twoją dłoń i powiedzieć, jak mi przykro z powodu twojego cholernego psa.
Rozległ się zdławiony dźwięk, który mógł być – nie do wiary! – szlochem, a potem kliknięcie i głos automatu informujący, że nie ma żadnych dalszych wiadomości.
Curtis siedział jeszcze przez chwilę w jasnej smudze florydzkiego słońca, z którego żarem nawet o tej porze nie mogła sobie do końca poradzić klimatyzacja. A potem przeszedł do swojego gabinetu. Handel zaczął się; liczby rozpoczęły niekończący się marsz po ekranie komputera. Zdał sobie sprawę, że nic dla niego nie znaczą. Nie wyłączył komputera, ale przed wyjściem z domu zostawił krótką wiadomość dla pani Wilson: Musiałem gdzieś pojechać.
W garażu obok jego bmw stał skuter i pod wpływem impulsu postanowił, że nim pojedzie. Po drugiej stronie mostu będzie musiał przejechać przez autostradę, lecz robił to już wcześniej.
Zdejmując z wieszaka kluczyk do skutera, poczuł ukłucie bólu i żalu, słysząc, jak zadzwonił inny przedmiot zawieszony na kółku. Myślał, że z biegiem czasu te uczucia osłabną, jednak teraz prawie na nie czekał. Prawie jak na przyjaciela.
Problemy między Curtisem i Timem Grunwaldem zaczęły się od Ricky’ego Vintona, który był niegdyś stary i bogaty, a następnie stał się stary i zgrzybiały. Zanim stał się nieboszczykiem, sprzedał Curtisowi Johnsonowi za półtora miliona dolarów niezabudowaną działkę na końcu Turtle Island, biorąc od Curtisa w charakterze zadatku czek na sto pięćdziesiąt tysięcy i pisząc w zamian umowę sprzedaży na odwrocie gazetki reklamowej.
Curtis czuł się trochę jak naciągacz, który wykorzystuje starego dziadka, ale Vintonowi – właścicielowi Vinton Wire and Cable – nie groziła bynajmniej śmierć głodowa. I chociaż cenę półtora miliona za taki kawałek ziemi z widokiem na zatokę można było uznać za śmiesznie niską nie była ona oszukańczo niska, biorąc pod uwagę obecne tendencje na rynku.
No… może zresztą i była, lecz on i stary lubili się, a Curtis należał do tych, którzy uważają, że w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone, a biznes jest rodzajem wojny. Oba podpisy poświadczyła gospodyni Vintona – ta sama pani Wilson, która prowadziła dom Curtisowi. Patrząc wstecz, Curtis zdał sobie sprawę, że powinien był prawdopodobnie zachować większą ostrożność, ale był podekscytowany.
Mniej więcej miesiąc po sprzedaży niezabudowanej działki Curtisowi Johnsonowi Vinton sprzedał ją Timowi Grunwaldowi, czyli Skurwysynowi. Tym razem zrobił to za większą sumę – pięć milionów sześćset tysięcy – i tym razem Vinton – może wcale nie taki głupek, lecz w gruncie rzeczy oszust, nawet jeżeli stał jedną nogą w grobie – wziął zadatek w wysokości pół miliona.
Umowę sprzedaży poświadczył ogrodnik Skurwysyna (który przypadkowo był również ogrodnikiem Vintona). Wyglądało to dość ryzykownie, jednak Curtis przypuszczał, że Grunwald był równie podekscytowany jak on. Tyle że ekscytacja Curtisa wynikała z zamiaru zachowania tego cypla Turtle Island w niezmienionym kształcie, sprawienia, by pozostał oazą ciszy, spokoju i czystości, dokładnie tak, jak lubił.
Natomiast Grunwald planował wznieść w tym miejscu jeden albo nawet dwa apartamentowce (kiedy Curtis myślał o dwóch, nazywał je w myślach Bliźniaczymi Wieżami Skurwysyna). Curtis widział już wcześniej takie osiedla – na Florydzie wyrastały niczym dmuchawce na zaniedbanym trawniku – i wiedział, kogo ściągnie tutaj Skurwysyn: głupców, którzy uważają fundusze emerytalne za klucze do królestwa niebieskiego. Przez cztery lata będzie trwała budowa, a potem w okolicy zaroi się od staruszków na rowerach z przytroczonymi do chudych ud woreczkami na mocz. I od starych bab, które noszą przeciwsłoneczne daszki, palą parliamenty i nie sprzątają po swoich srających na plaży przerasowanych psach. No i oczywiście od umorusanych lodami wnusiów o imionach takich jak Lindsay lub Jayson. Curtis wiedział, że jeśli na to pozwoli, skona, mając w uszach ich niezadowolone wrzaski: „Obiecałeś, że pojedziemy dzisiaj do Disney Worldu!”.
Nie miał zamiaru na to pozwolić. I okazało się to łatwe. Niezbyt przyjemne, bo działka nie należała do niego i mógł jej nigdy nie dostać, jednak nie należała również do Grunwalda. Nie należała nawet do krewnych, którzy pojawili się (niczym karaluchy w kontenerze na śmieci, kiedy skieruje się na nie nagle silne światło), kwestionując podpisy świadków na obu umowach sprzedaży. Należała do adwokatów i sądów.
Co było równoznaczne z tym, że nie należała do nikogo.
Curtisowi to pasowało.
Batalia zaczęła się przed dwoma laty i jego wydatki na prawników wyniosły już prawie ćwierć miliona dolarów. Myślał czasami o tych pieniądzach jako o wpłacie na rzecz jakiejś szczególnie miłej organizacji ekologicznej – Johnsonpeace zamiast Greenpeace – lecz oczywiście nie mógł jej sobie odliczyć od podatku dochodowego. I Grunwald go wkurzał. Grunwald traktował to osobiście, częściowo dlatego, że nienawidził przegrywać (Curtis również wówczas tego nienawidził; obecnie już w mniejszym stopniu), a częściowo ponieważ miał inne osobiste problemy.