– Grunwald? – odezwał się ponownie. – W czym mogę ci pomóc? – dodał, ponieważ najwyraźniej trzeba było powiedzieć coś więcej. – Czy mamy coś do omówienia?
– No cóż, sąsiedzie, chodzi o to, jak ja mogę ci pomóc. Wyłącznie o to. – Grunwald znowu wybuchnął śmiechem, a potem zdusił go w sobie. I Curtis zorientował się, dlaczego jego brzmienie wydawało mu się znajome. Usłyszał ten śmiech przez telefon, odsłuchując wiadomość Skurwysyna. To nie był zdławiony szloch. I facet nie sprawiał wrażenia chorego – w każdym razie nie tylko. Sprawiał wrażenie szalonego.
Nic dziwnego, że oszalał. Wszystko stracił. A ty dałeś się tu zwabić. To nie było zbyt mądre, chłopie. Nie zastanowiłeś się nad tym.
Nie. Od śmierci Betsy nie chciało mu się zastanawiać nad wieloma rzeczami. Nie wydawało się to warte zachodu. Lecz tym razem powinien był to zrobić.
Grunwald się uśmiechał. W każdym razie szczerzył zęby.
– Widzę, że nie nosisz kasku, sąsiedzie – rzekł i potrząsnął głową, nadal mając na ustach ten wesoły uśmiech chorego człowieka. Włosy opadały mu na uszy. Wyglądał, jakby od dawna się nie mył. – Założę się, że żona nie pozwoliłaby ci na taką cholerną nieostrożność, ale faceci twojego pokroju nie mają oczywiście żon. Mają psy. – Mówiąc „psy”, przeciągnął głoski tak, że zabrzmiało to niczym cytat z Diuków Hazardu: psssyyy.
– Mam to w dupie, spadam – odparł Curtis. Serce waliło mu w piersi, lecz nie sądził, by można to było poznać po jego głosie. Miał nadzieję, że nie. Nagle wydało mu się bardzo ważne, żeby Grunwald nie zorientował się, że się boi. Odwrócił się do niego plecami.
– Spodziewałem się, że sprawa działki Vintona może cię tu zwabić – powiedział Grunwald – ale wiedziałem, że jeśli wspomnę o tej twojej szpetnej suce, przyjedziesz na sto procent. Słyszałem, jak skamlała, wiesz? Kiedy wpadła na ogrodzenie. Cholerna złodziejka.
Curtis odwrócił się z powrotem, nie wierząc własnym uszom. Skurwysyn kiwał głową, brudne proste włosy opadały mu na bladą twarz.
– Tak jest – oznajmił. – Podszedłem i zobaczyłem, że leży na boku. Mała szmaciana kukła. Patrzyłem, jak zdychała.
– Mówiłeś, że cię tam nie było – powiedział Curtis głosem, który w jego własnych uszach zabrzmiał cicho niczym głos dziecka.
– Cóż, sąsiedzie, wychodzi na to, że cię okłamałem. Wróciłem wcześniej od lekarza przygnębiony tym, że musiałem mu odmówić, choć tak gorąco przekonywał mnie, żebym się zgodził na chemioterapię, i nagle zobaczyłem tę twoją szmacianą sukę dyszącą ciężko, leżącą we własnych rzygowinach i oblepioną muchami. Od razu podniosło mnie to na duchu. Do diabła, pomyślałem, więc jest jednak jakaś sprawiedliwość na tym świecie. Jest jakaś sprawiedliwość. To było ogrodzenie pod niskim napięciem, zwykły elektryczny pastuch… w tej kwestii byłem absolutnie szczery… ale przecież zadziałało, prawda?
Curtis Johnson zrozumiał to wszystko po dłuższej chwili skrajnego, być może umyślnego rozkojarzenia. Zacisnął dłonie w pięści i ruszył do przodu. Nie uderzył nikogo od czasu bójki na podwórku, kiedy był w trzeciej klasie, ale teraz miał zamiar komuś przyłożyć. Miał zamiar przyłożyć Skurwysynowi. Owady nadal brzęczały obojętnie w trawie, słońce przypiekało mu kark – świat był w zasadzie ten sam, zmieniło się tylko jego nastawienie. Zniknęła gdzieś apatyczna ospałość. Obchodziła go przynajmniej jedna sprawa: chciał złoić Grunwaldowi skórę tak, by ten zalał się krwią, pełzał po ziemi i płakał. I był przekonany, że zdoła to zrobić. Grunwald był od niego dwadzieścia lat starszy i chory. A kiedy będzie leżał na ziemi – z rozbitym nosem zanurzonym w jednej z tych paskudnych kałuż – Curtis powie: To za moją szmacianą sukę, sąsiedzie. Grunwald dał na wszelki wypadek krok do tyłu, a potem wysunął rękę zza pleców. Trzymał w niej duży pistolet.
– Stój tam, gdzie stoisz, sąsiedzie, albo zrobię ci dodatkowy otwór w głowie.
Mało brakowało, żeby Curtis się nie zatrzymał. Broń wydawała mu się nierzeczywista. Śmierć z tego czarnego oczodołu? Po prostu niemożliwe. Ale…
– To AMT hardballer, kalibru czterdzieści pięć – powiedział Grunwald – naładowany amunicją z miękkim czubkiem. Kupiłem go, kiedy byłem ostatnio w Las Vegas. Na wystawie broni. To było zaraz po odejściu Ginny. Myślałem, że może ją zastrzelę, ale okazało się, że przestała mnie interesować. W gruncie rzeczy to kolejna anorektyczna cipa z cyckami ze styropianu. Za to ty to zupełnie co innego. Ty jesteś wcieleniem zła, Johnson. Jesteś pierdoloną pedalską wiedźmą.
Curtis się zatrzymał. Uwierzył.
– I teraz, jak to mówią, jesteś w mojej mocy. – Skurwysyn roześmiał się i ponownie zdusił w sobie śmiech, tak że zabrzmiało to dziwnie, niczym zdławiony szloch. – Nie muszę nawet specjalnie celować. To potężna broń, tak mi w każdym razie mówiono. Zabije cię nawet trafienie w rękę, bo z miejsca ci ją oderwie. A w tułów? Twoje flaki przelecą czterdzieści stóp. Więc może chcesz spróbować? Wierzysz w swoje szczęście, gnojku?
Curtis nie chciał próbować. Nie wierzył w swoje szczęście. Prawda dotarła do niego z opóźnieniem, ale była oczywista: dał tu się zwabić przez kompletnego czubka.
– Co chcesz? Zrobię, co chcesz. – Curtis przełknął z głośnym odgłosem ślinę. – Chcesz, żebym wycofał pozew w sprawie Betsy?
– Nie nazywaj jej Betsy – odparł Skurwysyn. Celował ze swojej broni prosto w twarz Curtisa i otwór lufy wydawał się teraz całkiem duży. Curtis zdał sobie sprawę, że umrze, zanim jeszcze usłyszy huk wystrzału, chociaż mógł zobaczyć płomień wylotowy – albo początek płomienia – wydobywający się z lufy. Zdał sobie sprawę, że jest niebezpiecznie blisko zsikania się w spodnie. – Nazwij ją moją „szmacianą suką z przydupiastą mordą” – polecił Skurwysyn.
– Moja szmaciana suka z przydupiastą mordą – powtórzył natychmiast Curtis, nie czując wcale, by obraził w ten sposób pamięć Betsy.
– A teraz powiedz, że lubiłeś lizać jej śmierdzącą cipkę – nakazał Skurwysyn.
Curtis się nie odezwał. Odkrył z ulgą, że istnieją jednak jakieś granice. Poza tym, gdyby to powiedział, Skurwysyn kazałby mu powtarzać inne rzeczy.
Grunwald nie wydawał się tym specjalnie rozczarowany.
– To tylko taki żart – dodał, wymachując pistoletem.
Curtis milczał. Jedna część jego umysłu była spanikowana i zdezorientowana, ale druga rozumowała jaśniej niż kiedykolwiek od śmierci Betsy. Być może jaśniej, niż to się działo od wielu lat. Ta druga część koncentrowała się na fakcie, że naprawdę może tutaj zginąć.
Czyżbym nie miał już nigdy zjeść kromki chleba, pomyślał i na krótką chwilę obie części jego umysłu – ta zdezorientowana i ta jasna – zjednoczyły się w pragnieniu życia tak silnym, aż obleciał go strach.
– Czego chcesz, Grunwald?
– Żebyś wszedł do jednej z tych przenośnych toalet. Tej z boku – odparł Skurwysyn, ponownie machając pistoletem, tym razem w lewą stronę.
Curtis obejrzał się, czując cień nadziei. Skoro Grunwald miał zamiar go zamknąć… to chyba dobrze? Może teraz, kiedy już wystraszył Curtisa i spuścił trochę pary, zamknie go w klopie i ucieknie. A może pojedzie do domu i się zastrzeli, pomyślał Curtis. Zastosuje stare, dobrze znane, ludowe lekarstwo na raka: hardballer kalibru.45.
– Dobrze. Mogę to zrobić.
– Ale najpierw chcę, żebyś opróżnił kieszenie. Rzuć na ziemię wszystko, co w nich masz.
Curtis wyciągnął portfel, a potem niechętnie swoją komórkę. Spięty spinaczem mały plik banknotów. Upstrzony łupieżem grzebyk.