Jej słowa mu pomogły, i to dobrze, ale nie mogło być mowy o następnym dziecku, skoro towarzyszyło temu ryzyko znalezienia niemowlaka sinego i nieruchomego w kołysce. Nigdy więcej bezowocnego sztucznego oddychania, dzwonienia pod 911 i wysłuchiwania dyspozytorki powtarzającej: „Niech pani tak nie krzyczy, nie mogę pani zrozumieć”. Ale Henry nie musiał tego wiedzieć, a ona chciała go pocieszyć, przynajmniej na początku. Wierzyła, że to pocieszenie, a nie chleb jest pokarmem życia. Być może kiedyś będzie mogła znaleźć jakieś dla siebie. Na razie wyprodukowała wadliwe dziecko. To było najważniejsze. Nie mogła ryzykować, że coś takiego się powtórzy.
Później zaczęły się bóle głowy. Prawdziwe ataki. Poszła więc do doktora, ale nie do Susan Steiner, lecz do ich lekarza pierwszego kontaktu, doktora Mendeza. Mendez zapisał jej proszek o nazwie zomig. Do gabinetu, gdzie urzędował, pojechała autobusem, a potem pobiegła do apteki, żeby zrealizować receptę. Następnie potruchtała do domu – dwie mile – i gdy tam dotarła, czuła, jakby ktoś wbijał jej w bok stalowe widły, wysoko, między końcem żeber i pachą. Nie pozwoliła, by ją to zaniepokoiło. To był ból, który mija. Poza tym była wyczerpana i miała ochotę się przespać.
Przespała całe popołudnie. Na tym samym łóżku, na którym zmajstrowali Amy i na którym płakał Henry. Kiedy się zbudziła, widziała wirujące w powietrzu upiorne kręgi, wyraźny znak, że zaraz zacznie się to, co nazywała Słynnym Bólem Głowy Em. Łyknęła jedną nową tabletkę i ze zdziwieniem – nawet szokiem – skonstatowała, że ból podkulił ogon i wycofał się. Najpierw w tył głowy, a potem w ogóle. Przyszło jej na myśl, że powinni wynaleźć podobną tabletkę na śmierć dziecka.
Doszła do wniosku, że musi zbadać granice swojej odporności, i podejrzewała, że te badania trochę potrwają. Niedaleko domu była szkoła z bieżnią. Zaczęła tam jeździć wczesnym rankiem, zaraz po wyjściu Henry’ego do pracy. Henry nie rozumiał biegania. Jogging, owszem – wiele kobiet uprawiało jogging, żeby zrzucić cztery funty z pośladków, zmniejszyć o dwa cale obwód w biodrach. Ale Em nie miała zbędnych funtów, a poza tym jogging już jej nie wystarczał. Musiała biegać, i to szybko. Sens miało tylko szybkie bieganie.
Parkowała przy bieżni i biegała tak długo, aż nie mogła już przebiec ani jednego jardu, aż jej bezrękawnik uniwersytetu stanowego Florydy był mokry od potu z przodu i z tyłu, aż uginały się pod nią kolana i czasami wymiotowała ze zmęczenia.
Henry się dowiedział. Ktoś zobaczył, jak biegała tam sama o ósmej rano, i mu powiedział. Odbyli na ten temat dyskusję. Dyskusja przerodziła się w kłótnię, która kończy małżeństwo.
– To hobby – oświadczyła.
– Jodi Anderson powiedziała, że biegłaś do upadłego. Bała się, że masz atak serca. To nie jest hobby, Em. To nawet nie fetysz. To obsesja – odparł i spojrzał na nią z wyrzutem. Dopiero trochę później cisnęła w niego książką ale właśnie to ją sprowokowało. To pełne wyrzutu spojrzenie. Nie mogła go dłużej wytrzymać. Henry miał dość pociągłą twarz i pomyślała, że ma w domu owcę. Wyszłam za mąż za dorseta rogatego, pomyślała, i teraz przez cały dzień będę słyszała tylko beeee i beeee.
Spróbowała jednak jeszcze raz przedstawić w rozsądny sposób coś, czego jej zdaniem nie da się rozsądnie wytłumaczyć. Istniało magiczne myślenie; istniało również magiczne postępowanie. Na przykład bieganie.
– Maratończycy biegają do upadłego – powiedziała.
– Planujesz udział w maratonie?
– Może – odparła, ale uciekła w bok wzrokiem. Wyjrzała przez okno, na podjazd. Podjazd ją wzywał. Prowadził do ulicy, a ulica prowadziła w świat.
– Nie – rzekł Henry. – Nie weźmiesz udziału w maratonie. Nie planujesz udziału w maratonie.
Uświadomiła sobie – z poczuciem jaskrawej iluminacji, która towarzyszy odkryciu oczywistości – że to jest istota Henry’ego, jego pierdolona esencja. W ciągu sześciu lat ich małżeństwa zawsze doskonale wiedział, co myślała, czuła i planowała.
Pocieszałam cię, pomyślała – nie z wściekłością, ale czując, jak rodzi się w niej wściekłość. Leżałeś na łóżku i płakałeś, a ja cię pocieszyłam.
– Bieganie jest klasyczną psychologiczną reakcją na odczuwany przez ciebie ból – podjął tym samym poważnym tonem. – To się nazywa techniką uniku, kochanie. Ale jeżeli nie poczujesz bólu, nigdy nie zdołasz…
Wtedy właśnie złapała to, co miała najbliżej pod ręką, czyli broszurowe wydanie Córki opiekuna wspomnień. Próbowała przeczytać wcześniej tę książkę i ją odłożyła, ale wziął ją Henry i sądząc po zakładce, był teraz w dwóch trzecich lektury. Ma nawet gust dorseta rogatego, pomyślała i cisnęła w niego książką. Trafiła w ramię. Zszokowany, popatrzył na nią szeroko otwartymi oczyma i wyciągnął rękę. Może tylko po to, żeby ją przytulić, ale kto to może wiedzieć? Kto naprawdę może cokolwiek wiedzieć?
Gdyby wyciągnął rękę chwilę wcześniej, zdołałby chwycić ją za ramię, nadgarstek albo po prostu za T-shirt. Jednak szok spowolnił jego reakcję. Nie złapał jej, a ona puściła się biegiem, zwalniając tylko po to, by złapać swoją saszetkę, która leżała na stoliku przy drzwiach frontowych. Pobiegła podjazdem do ulicy. A potem w dół wzniesienia, tam gdzie chodziła przez krótki okres na spacer z dzieckiem, razem z innymi matkami, które jej teraz unikały. Tym razem nie miała zamiaru się zatrzymać ani nawet zwolnić. Ubrana tylko w szorty, tenisówki i T-shirt z napisem RATUJCIE CHEERLEADERKĘ, Emily wybiegła w świat. Pędząc w dół, założyła pasek z saszetką i zatrzasnęła klamrę. Co czuła?
Euforię. Wypełniającą ją energię.
Przebiegła przez miasto (dwie mile w dwadzieścia dwie minuty), nie zatrzymując się nawet na czerwonych światłach; kiedy się zapalały, przebierała nogami w miejscu. Dwaj chłopcy w odkrytym mustangu – pogoda zapowiadała się w sam raz na kabriolet – minęli ją na rogu Main i Eastern Street. Jeden z nich gwizdnął. Em pokazała mu wyciągnięty palec. Chłopak roześmiał się, klasnął w dłonie i mustang odjechał Main Street.
Nie miała dużo gotówki, ale w saszetce były dwie karty kredytowe. Lepsza była American Express, bo mogła na nią dostać czeki podróżne.
Zdała sobie sprawę, że nie wróci do domu, przynajmniej na razie. I kiedy ta świadomość zamiast smutku zrodziła w niej poczucie ulgi – być może nawet ekscytację uciekinierki – domyśliła się, że to nie jest chwilowa sprawa.
Weszła do hotelu Morris, żeby skorzystać z telefonu, i nagle pod wpływem impulsu postanowiła wynająć pokój. Czy mają coś na jedną noc? Mieli. Dała recepcjoniście swoją kartę AmEx.
– Chyba nie potrzebuje pani boya – powiedział facet, patrząc na jej szorty i T-shirt.
– Nie miałam czasu się spakować.
– Rozumiem – odparł tonem wskazującym, że nic nie rozumie. Wzięła klucz, który przesunął w jej stronę, i ruszyła przez szeroki hol w stronę wind, powstrzymując się, żeby nie pobiec.
2
Chciała kupić sobie trochę ciuchów – kilka spódniczek, kilka bluzek, dwie pary dżinsów, jeszcze jedne szorty – ale przed zakupami musiała zatelefonować – do Henry’ego i do ojca. Jej ojciec mieszkał w Tallahassee. Uznała, że najpierw zadzwoni do niego. Nie mogła sobie przypomnieć jego telefonu służbowego – pracował w kolumnie transportowej – ale pamiętała numer komórki. Odebrał po pierwszym dzwonku. W tle usłyszała silnik na wysokich obrotach.
– Em! Co u ciebie?
To powinno być trudne pytanie, jednak nie było.